Ryszard Kulman, Fragmenty prozy

Wojna jak miłość

(Fragment opowiadania z przygotowywanej do druku książki „Brzuch baobabu”)


W

górach zaległa cisza i jakaś nienaturalna nieruchomość. Trwa niepotrzebnie, jak niedawna seria automatu. Potłuczone szkło przedniej szyby datsuna wyrzucone poza obręb swej przejrzystości, skrzy się na masce silnika. Jeszcze przed chwilą ta szyba nie raziła niczyjego wzroku. Teraz ledwie mieści okruchy światła. Wewnątrz samochodu przechylona głowa Artura de Sylwana opiera się na ramieniu żony Manueli. Oblicze spokojne, bez szpetoty delirium. Od lewego ucha w tył pusto. Nic. Na szybie drzwi i na podsufitce szarożółte granulki mózgu. Twarz Manueli patrzy z wyrazem zaskoczenia i zdziwienia w oczach. Postrzępiony na piersi materiał liliowej sukienki odsłania perłowy kikut jej żebra. W lewym kąciku zmysłowych ust, krew zmieszana ze śliną zastyga w świetle dnia. Spod maski silnika bucha gorąc rozgrzanej gumy i paliwa.

Carlott wyrywa z mojej ręki swoją dłoń i łapie się za usta. Jej ciałem skręca skurcz. Wpatruje się we mnie, a potem we wnętrze samochodu.

— Chryste! Niech to szlag! — ledwie zdążyłem wykrztusić.

— Por que?!* (— Dlaczego?!) — potrząsa głową, krzyczy krzykiem, w którym nic oprócz krwawych żyłek w rozszerzonych oczach. Leży na asfalcie, dusi się.

Pytanie zatrzask. Iskrzące ucho, ruchliwe i giętkie, niezdolne uwolnić nas od siebie ze swej sferyczności. Wyrwany język. Kula alfabetu. Banał. Pytanie. Nie można go dotknąć, sfotografować, zabić.

— Por que?! — nasyca swą metaforą każdą szczelinę otaczających mnie skał, dzikiej mimozy, bugenwille, pyłu pobocza, przeźroczystości spojrzenia zabitych. Żarliwa, chciwa bezlitosność. Tragifarsa. Jama humanizmu.

— Por que?! — nic nie da się już uratować poza przemijaniem. Mimo to, ta Terra e Grande, zobaczyć jej szczęście, matkę w porze cacimbo w małym szałasie przy wyschniętej rzece przytulającej do piersi dziecko o zaropiałych oczach, duszące się flegmą kataru. Mleko jej piersi jest świadomością, śliną kochania, która zabija zło. Wierzy w to, daleka od pastorału i mirtu czarna niewierna poganka; jak pelota* przeskakuje kule morderców, złączona życiem z ludźmi z Bakongo, Mbutu, N’ganguela, Ovimbundu, Ibo, z ich politeistycznymi bogami. Jej wiotkie ręce dźwigają ten wielki świat, który zielenieje jak planalto. To wszystko czuję, podnosząc Carlott z jej ziemi.

W pobliżu nas, na płaskim łuku serpentyny, ląduje helikopter sanitarny MPLA. Warkot wirnika. Łopaty śmigieł podnoszą z pobocza drogi tumany czerwonego kurzu.

Z maszyny wyskakują sanitariusze, a na samym końcu lekarz. Zostawiam Carlott, idę w stronę samochodu Fasoniego. Carlott opowiada lekarzowi całe zajście, wymachuje rękami, albo ociera nimi twarz.

Tego dnia, z rana, jaguarem porucznika Fasoniego, kuzyna Carlott, odprowadziliśmy Artura z Manuelą do serpentyn gór Da Huila. Jechali jeepem do portu w Mosamadasz niedaleko granicy z Namibią, po części zamienne do automatów w fabryce oranżady . Artur obiecał załatwić filmy do mojego Zenita. W drodze powrotnej natrafili na komandosów z RPA. Napastnicy, żeby strzałami nie zwabić wojska, wycinali w tym czasie maczetami mieszkańców wioski Um Pate.

Osłaniający napastników helikopter wypatrzył jeepa Artura z Manuelą. Ostrzelani rozrywającymi pociskami zginęli przy grani.


G

dy dojeżdżaliśmy z Fasonim na umówione spotkanie, zobaczyliśmy helikopter zabójców znikający za wzgórzem. Manuela była przyjaciółką Carlott, studiowały razem medycynę w Hawanie jako stypendystki ONZ i rządu Kuby, a w wolnych chwilach uczyły rumby i samby tutejszą młodzież.

Do Lubango docieramy grubo po dwudziestej. Noc. Noc afrykańska, ciemna, nieprzenikniona, ale nie męczy tak jak dzień. Czuć oszałamiający zapach kwitnących migdałowców, pączkujących bugenwilli, słychać szmer kontemplujących cykad.

Mijamy „Hotel da Huila” — w którym mieszkam.

— Odwiozę cię do domu — mówię, dotykając delikatnie ramienia Carlott. Moja dłoń, mokra od potu, klei się do jej gorącej skóry.

— Nie, chcę być z tobą — mówi cicho ale stanowczo.

Wyhamowując przed hotelem, czuję, że za chwilę jej głos załamie się w ataku epilepsji, że w jego jęku wszystko zginie. I nie musimy przejmować się najprawdziwszą z prawd. Śmierć to gadatliwy ruch baletnicy. Życie niepotrzebnie wtyka w nią nos własną zgnilizną. Gdy zaczyna swój tajny pląs, to wynika wtedy nie z jego małostkowości, lecz z kompromisu, i w takiej chwili liczy się tylko nasza krucha śmiertelność. Oto szansa w trakcie której zwracamy się do siebie, aby utrzymać się przy życiu. Możemy rozpaczać, śmiać się, kłamać, mówić prawdę. Jeżeli istnieje jakiś cień, to tylko nasz, po każdej stronie, jak ontologiczny odcisk, który wzajemnie się przenika. Wojna to zachłanność posiadająca klucz do naszej zwierzęcości, upośledzonej, pogrążającej nas w paranormalność naszej duszy. Na nic jej Bóg. Niepokonana. Kastracja libido. Rozrywana przez wybuchy biologia krwi. Rozkład śpiewu w barwnych festynach zwycięstwa, w dyskotekowych tęczach, rozkład magnolii, olbrzymich brzuchów baobabów. Pantomima utajonego strachu, który widzi dom wypełniony muzyką, szklankę pełną grzechoczących larw.


R

ano Carlott budzi się na moim ramieniu. Cicho wstając, przygląda mi się uważnie. Przez półprzymknięte powieki widzę, jak krótkim, szybkim ruchem głowy strąca długie, gęste, czarne włosy z oczu pięknych, hebanowych, jak dusza samby. Podpatruję jej poranną krzątaninę; jak się myje, ubiera, rozczesuje skręcone nocą pukle warkoczyków, czujnie patrząc na mnie, żeby nie spłoszyć intymnej chwili rozstania.

Cholerne ciała. Nasze ciała. Cykuta i ananas. Hades i Arkadia. Supersekretne danie natury. Szalony taniec afrykanki i europejczyka. Carlott skupiona. Spięta. Rano wyjeżdżają do Kunene. Brakuje tam lekarzy. Prawie wszyscy zginęli we wczorajszych nalotach ratując rannych. Śpiew cykad w migdałowych sadach i zapach krwi. Przebłyski nadziei w oczach rannych i żywych, i fetor moczu, kału, rozbabranych przez dzikie psy ciał zabitych.

— Kurwa, teraz to nie wiem, kiedy rzygam, a kiedy płaczę. Jebana cywilizacja — klnie porucznik Fasoni.

Carlott wierzy że ich walka zwycięży, tak jak jej ciało zwycięża moje ciało. Nie wolno tracić wiary — szepcze, a w jej oczach, ruchach, czai się lampart, szumi sawanna, szeleści piaskami pustynia Kalahari, piętrzą się wzgórza Da Huila, gorączkowo, namiętnie, jak ta… cała jej — ZIEMIA, z którą porusza się w jednym rytmie, w jej ekstazie napiętej od bomb, rakiet, napalmu.

Pamiętam jak niedawno byliśmy z grupą lekarzy kubańskich, rosyjskich, bułgarskich, w jednej z wiosek niedaleko Lubango. Oprócz lekarstw, przywieźliśmy żywność: chleb, konserwy, trochę słodyczy, również maniok, proso, kukurydzę.

Carlott z innymi lekarzami szczepi przeciwko malarii, bada dzieci, starszyznę plemienną, która odnosi się do tych zabiegów z dużą rezerwą, spoglądając ukradkiem na swojego szamana.

Stoję na uboczu, w pobliżu autobusu — szpitala. Podchodzi do mnie Murzyn z gromadką dzieci. Mówi, że nazywa się Antonio. Rzucam garść cukierków. Zbierają je szybko, ale bez zbytniego pośpiechu, leniwie, jakby z przymusu i oddają je ojcu. Po czym ustawiają się w grzecznej kolejce, a ten rozdaje każdemu po cukierku, resztę chowa na później. Antonio, chłop z plemienia Mbundu ma z żoną z plemienia Ibo ośmioro dzieci. Ośmielony poczęstowany papierosem, opowiada o swoim życiu, o przyjaźni z Kubańczykami , Rosjanami, o dawnym Portugalskim koloniście u którego pracował na plantacji cytrusów, o postrzeganiu różnicy miedzy komunizmem , a kapitalizmem. W końcu milknie. Przytula dzieci. Głaszcząc ich po główkach, rozgląda się nerwowo... Gdy widzi że jesteśmy sami, pyta ściszonym głosem:

— Czy z tym komunizmem to prawda?

Spostrzega moje zaskoczenie i chce się prędko wycofać. Odpędza dzieci, które na sam ton jego rozkazu cichną… umykają w popłochu.

— To ty nie wiesz? — odpowiadam i łapię Antonia za dłoń.

— Niby wiem — odpowiada niepewny. — Tylko czy to aby na pewno prawda — dopowiada z rozterką i chce mi wyrwać swoją rękę.

Nie puszczam jej. Odwracam się, czując na sobie czyjeś spojrzenie.

Carlott przygląda mi się uważnie, czujnie.

— A ty jesteś komunistą? — pyta mnie znienacka.

Antonio, wyrwawszy swoją rękę z mojego uścisku, odwraca się.

Carlott podchodzi bliżej. Antonio uskakuje przed nią. Zwariowana kochanka — myślę wściekły — hormonalna idealistka. Co ona… sobie kurwa wyobraża. W co mnie chce wrobić. Wokół nas zgromadziło się pół wioski. Patrzą na mnie, jak na osaczone zwierzę. Wyciągnięte w moją stronę, długie palce Carlott zaczynają mnie drażnić. Chcę od nich uciec, uciec od ludzkich spojrzeń, od pytania Antonia, który patrzy na mnie przenikliwie. Jeśli odpowiem wymijająco, stracę u nich wszystko. Wiem o tym ja, wiedzą także oni. Jaki sens okłamywać świat, który złapał nas na gorącym uczynku robienie z niego poezji, filozofii. Cóż one znaczą w obliczu śmierci, która drga w szparkach oczu, wychyla się spoza życia, kiwa na nas palcem między politycznym strzałem z karabinu, a strzałą erosa. Wszystko w niej jest tak bliskie, jak w półprzytomnym śnie w lipcowym słońcu.

Delikatny dotyk Carlott, jak dotyk bawełny — unosi mnie.

— Mój ojciec był komunistą — mówię, jakbym odkrył nagle przejrzystość ich czerni, która nie wiadomo czemu, stworzyła mnie w tej chwili zupełnie innym niż jestem, niż chciałem być.

— A ty? — słowa Carlott uderzają mnie jak słońce w zenicie.

— Ja? co ja… jestem poza ojcem…. poza tą… waszą wojną.

— Obserwator! — głos Carlott tryska ironią.

Kim jest do cholery ta kobieta? Mulatka, idealistka, dziewica Afryki. Pieprzy się tak samo jak prostytutki w Atenach na Placu Omonia, zauroczone cesarzem odaliski. Akt płciowy to taniec. Sensacja przemieniająca nas w trwanie potężniej, wznioślej, niż ciała zadźganych idealistów. Wydobyta z tamborów namiętność zapominania dwóch nóg, jednego serca, najnowszego miecza Damoklesa i jodynowe ciało Carlotty. Dusza w pazurach. Rewolucja. Powaga. Ironia.

Deskolados* porzucający domy, plantacje kawy, trzciny cukrowej. Głód chleba powszedniego... internacjonalizm, który widzi zarośla niewytłumaczalnej nienawiści. Apoteza żyznej ziemi, która rodzi maniok i sabotaż. Wojna jak miłość — nasza ludzka durnoto, nasza boska uryno, nie gasząca Sodomy i Gomory.

Wychodzi cicho z pokoju. Przy drzwiach zatrzymuje się, podchodzi do stolika. Gdy bierze klucze, łapię ją za rękę.

— Ach! Ricardo, amigo… czuję chwilowy opór jej dłoni. Wiem, że ma jeszcze trzy godziny do odjazdu.

— Nou Ricardo! tarde*.


J

ej słowa cichną. Swobodne oddychanie. Przejrzystość mojej białej skóry. Zawsze zdumiona liczy niebieskie cienie żyłek na moich ramionach, dłoniach, penisie, pośladkach. Śmieszy ją i podnieca mój gładki pępek. Czekam. Pozornie wiotczeje. Lubię tą chwilę wahania. Jednym ruchem zrzuca sukienkę. Agresywna — ciemna biel jej piersi. Ach! Zachwycenie się takim ułamkiem życia to moment nadający sens boskiej zachłanności.

— Ty sukinsynu! — szepcze gorąco.

— Chryste! — jęknąłem. Magiczne nogi samby oplatają moje ciało. Rozczochrana nagość Carlotty, wygięta, wyprofilowana do mojej krwi. Kropla po kropli, tak jak chce jej wojna i Bóg.





Kilka dni później, po ewakuacji do stolicy Angoli — Luandy, dowiedziałem się o śmierci Carlott. Ratując sierociniec, spłonęła żywcem z trzydziestoma dziećmi, podczas napalmowego nalotu RPA na Lubango.


Por que! — port. dlaczego!
Pelota — port. antylopa.
Deskolados — port. plantatorzy.
Tarde — port. później.

Luanda — Sanok



TOP