Członkowie Oddziału

Rzeszów

Preambuła statutu ZLP


Związek Literatów Polskich jest zawodową organizacją pisarzy. Jego członkowie, w swojej twórczości i działalności, nawiązują do humanitarnych tradycji myśli ogólnoludzkiej, które w kulturze polskiej zawsze były zespolone z troską o dobro kraju i narodu. Kontynuacja tych tradycji oraz wszechstronny rozwój współczesnej literatury polskiej stanowią przedmiot starań i pracy wszystkich członków i władz Związku Literatów Polskich.



Związek Literatów Polskich

Menu

CZESŁAW GŁÓWKA



Czesław Główka

Prozaik. Ur. w 1930 r. Podczas okupacji, jako dziecko, był represjonowany przez hitlerowców. W 1943 r. został wywieziony z rodziną na przymusowe roboty do III Rzeszy. W ostatnich dniach wojny znalazł się w grupie około 1500 Polaków na statku, który w Bremenhaven odholowano na morze celem zatopienia. Uratowany w wyniku zabiegów dowództwa armii aliantów. Po wojnie ukończył szkołę średnią w Biłgoraju, następnie Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie. Pracował w placówkach oświatowych dla dzieci specjalnej troski. W ostatnim okresie jako dyrektor Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego. Jest członkiem Stowarzyszenia Dzieci Zamojszczyzny Ziemi Biłgorajskiej. Mieszka w Stalowej Woli. Należy do Stowarzyszenia Literackiego „Witryna” w Stalowej Woli.

W roku 2005 wydał powieść „Rose z pamiętnika Wernera”, za którą otrzymał Nagrodę Literacką Miasta Stalowej Woli „Gałązka Sosny”. Jest również laureatem głównej nagrody „Łabędzie Pióro” za kolejną powieść „Mamo! To Ty?” (2007) w konkursie literacko-publicystycznym „O łabędzie pióro”, zorganizowanym przez Biłogorajskie Towarzystwo Literackie (2007). W roku 2008 wydał trzecią pozycję prozatorską, nawiązującą do ulubionej tematyki, martyrologii dzieci Zamojszczyzny — „Łzy pokolenia” — zawierającą nowele „Ecik” i „Macierzyństwo”.


Zmarł 19 maja 2016 r. Dla nas, literatów ZLP O/Rzeszów, nie cały odszedł!



Mirosław Osowski
Wspomnienie o Czesławie Główce


Poznałem pana Czesława na pierwszych naszych spotkaniach literackich, które się odbywały w filii nr 2 na ulicy Siedlanowskiego. Jakkolwiek nie byłem już młodym człowiekiem, bo przecież przebywałem już od jakiegoś czasu na emeryturze nauczycielskiej, to jednak zaskoczyło mnie, że dołączył do nas ktoś jeszcze starszy ode mnie o co najmniej 10 lat. Na początku nie zdradzał ze swej strony, że coś pisze i że ma zamiar coś wydać. Przychodził i wszystkiemu się przysłuchiwał, co młodsi mają do powiedzenia i rzadko kiedy zabierał głos. Dominowali w naszej stalowowolskiej grupie poetki i poeci, zdecydowanie ludzie młodzi, poza Marianem Berkowiczem, który już należał do ZLP od wielu lat i miał za sobą wydane 2 tomiki poetyckie. My zaś dopiero zaczynaliśmy coś nieśmiało wydawać czy publikować. Zaczęło się jak zwykle od wspólnego almanachu poetyckiego, zainicjowanego przez Wydawnictwo Sztafeta i osobiście Zbyszka Janusza, który był redaktorem i dziennikarzem. Za jakiś czas udało mi się zostać laureatem 2 konkursów prozatorskich, a nawet zamieścić kilka opowiadań w Twórczości. To zmobilizowało mnie do wydania drukiem mojej powieści, którą zacząłem pisać parę lat po studiach, ale ją zarzuciłem i wróciłem do niej dopiero po blisko 30 latach. I stałem się wkrótce w naszym gronie prozaikiem, autorem powieści wydanej własnym sumptem i opublikowanych za to w poważnym miesięczniku opowiadań. Pan Czesław zwrócił się więc do mnie, czy bym nie przeczytał jego powieści „Rose z pamiętnika Wernera”, którą chce wydać w jakimś wydawnictwie. Byłem nieco zaskoczony. Pytał mnie też, gdzie wydaję swoje książki i czy mógłbym coś o jego powieści napisać, by ją zaprezentować na którymś z wieczorów autorskich organizowanych już wtedy tradycyjnie w filii Nr 2 MBP na ulicy Siedlanowskiego. Oczywiście wyraziłem zgodę, a po jej wydaniu pomogłem p. Czesławowi w jej promocji na terenie Stalowej Woli. Tak się zaczęła nasza bliższa znajomość, która przerodziła się w następnych latach w pewną zażyłość, gdyż odwiedzałem pana Czesława w domu wielokrotnie, poznałem jego małżonkę, z zawodu pielęgniarkę, i byłem przez nich oboje gościnnie przyjmowany. Dowiedziałem się wówczas coś niecoś o ich życiu i rodzinie, m.in., że pan Czesław był dzieckiem Zamojszczyzny i został wywieziony w czasie okupacji do Niemiec, gdzie pracował u bauera jako pomoc przy inwentarzu, pasieniu bydła i w pracach polowych. Wrócił stamtąd po wojnie i osiadł w rodzinnych stronach, uzupełniając swoje wykształcenie, a potem podejmując pracę zawodową w oświacie. Do pisarstwa – jak się dowiedziałem - skłoniła go właśnie chęć opowiedzenia czytelnikom o losach dzieci Zamojszczyzny. Na emeryturę odszedł ze stanowiska dyrektora zakładu dla dzieci z lekkim upośledzeniem intelektualnym w Olbięcinie. Opowiadał mi też wielokrotnie o pracy w tym zakładzie, który miał także własne gospodarstwo rolne. Akurat te strony trochę znałem, a nawet mieliśmy tam paru znajomych. Był więc to czasami temat do wspólnych rozmów i wymiany zdań. Potem nastąpiła przerwa w moich odwiedzinach, gdy rozchorowała się jego żona, która po kilkunastu miesiącach zmarła. Wiedziałem, jaki to był dla niego cios, gdyż było to wyjątkowo dobre małżeństwo, i dlatego nie zabiegałem wówczas o kontakt, szanując jego uczucia i żałobę. Aż któregoś dnia odzywa się telefon na moim biurku i słyszę głos pana Czesława, który pyta, czy o nim już zapomniałem. Mówię, że nie, ale nie śmiałem do niego dzwonić, wiedząc, jaką ma za sobą traumę. I wtedy chwilę ze sobą rozmawialiśmy, a on poprosił mnie, bym go kiedyś znów odwiedził, wspominając o swoich planach wydawniczych. Składałem panu Czesławowi wizyty średnio co dwa tygodnie, aż do czasu, gdy pojechał do sanatorium. Wtedy nie widzieliśmy się prawie miesiąc. Odwiedziłem go już po powrocie, nie wiedząc, że to będzie nasze ostatnie czy przedostatnie spotkanie. Nie był co prawda z pobytu w sanatorium zadowolony, narzekał trochę, że już się do takich wyjazdów nie nadaje, bo są dla niego zbyt męczące. Ale był szczęśliwy, że wrócił do domu i znów jest u siebie. Po śmierci żony pan Czesław zawsze miał w domu do południa opiekunkę, która się nim zajmowała i przygotowywała mu posiłki, a nam nieraz herbatę czy kawę podczas wspólnej pogawędki. Siedziałem tego dnia przy komputerze coś tam pisząc. Nagle słyszę na biurku dzwoni telefon. Podnoszę słuchawkę i słyszę głos jego opiekunki: „Chciałam pana poinformować, bo takie dostałam polecenie, że pan Czesław nie żyje. Zmarł dziś podczas spaceru ze swoją córką nad Sanem, gdy wsiadał już do samochodu”. I wtedy mnie zamurowało, oniemiałem, nie chciałem temu wierzyć. Przecież tydzień czy dwa temu ze sobą gawędziliśmy w najlepsze. A tu?... Musiałem jednak szybko przejść do działania: zawiadomić o jego śmierci naszych wspólnych znajomych. Nie było czasu na wspomnienia i rozmyślania.



Fragmenty prozy


Czesław Główka
Ecik

fragment noweli z książki „Łzy pokolenia”


Czesław Główka, Łzy pokolenia

C

zemu mama nas zostawiła? Czemu nas nie chciała zabrać ze sobą? — cały czas marudził mały Edzio.

Staś też nie mógł tego zrozumieć, ale powoli zaczął dociekać:

— Ani mama, ani tata nie zrobiliby nam krzywdy. Oni coś wiedzieli, tylko nie mogli nam powiedzieć — w skupieniu szeptał do siebie.

— Pospaliśmy się, zamiast tam czekać, aż nam powiedzą, co mamy dalej robić — płacząc narzekał mały.

— Ja wiem, co będzie — zastanowiwszy się, powiedział Staś. — Tu nikt się nie przyznał, nie znaleźli partyzanta, to wywieźli ich do Biłgoraja i tam ich potrzymają.

— Długo? — zapytał maluch, sądząc, że starszy brat wie więcej.

— Kto to wie? Może zejść i kilka dni. Musimy tu wszystko utrzymać do ich powrotu, aby tata nas pochwalił.

— Sami tu będziemy? — wciąż marudził mały.

— Musimy sobie jakoś radzić — powiedział stanowczo Staś. — Zamiast tu siedzieć i płakać, poszukajmy czegoś do jedzenia.

Ta propozycja przypadła do gustu małemu Edziowi, gdyż głód dokuczał mu nieznośnie. Ze zdziwieniem lustrował starszego brata. Ten, odnalazłszy siekierę, podążał do izby.

— Musimy poderwać te deski w podłodze — powiedział Staś, wskazując na cztery krótsze deski przy kuchence. — One nie są przybite gwoździami, tylko dla niepoznaki pozostawiono w nich łebki gwoździ. Są szczelnie dopasowane.

Mały Edzio nie mógł wyjść z podziwu, gdy Staś, wetknąwszy czubek siekiery pomiędzy deski, podważył jedną z nich. Ta uniosła się odsłaniając fragment schowka. Staś odłożył siekierę i pozostałe trzy deski dały się wyjąć bez większego wysiłku.

— Skąd wiedziałeś o tym schowku? — zapytał Edzio.

— Widziałem kiedyś, jak tata wstawiał tu beczkę — wyjaśnił Staś. — Widziałem też, jak kiedyś w nocy chował tam różne rzeczy — dodał Staś, odsłaniając derkę, która okrywała i zabezpieczała schowek, by nie wpadały do środka śmieci.

— Zobacz! — krzyknął Edzio. — Tu jest półeczka, a na niej bochen chleba.

— A tam są jajka, ser i w garnku mleko — dodał Staś.

— A co jest tam w tym worku? — pytał maluch.

— To mąka, a tu po drugiej stronie jest faska, w której jest słonina. Tylko że ona jest zanurzona w słonej wodzie i trzeba ją obsuszać.

— Ale mamy jedzenia — wyrażał swoje uszczęśliwienie Edzio. — Tylko kto nam co ugotuje? — dodał po chwili nieco zakłopotany.

— Zafundujemy sobie na początek kilka jajek. To nie trudne. Wkłada się je do wody i gotuje — powiedział Staś, wybierając z koszyka jajka i podając je Edziowi. Następnie wyjął jeszcze ze schowka chleb, ser i garnek z mlekiem.

— Teraz musimy ten schowek zamknąć. Nikt nie może wiedzieć, że mamy tu coś ukrytego — nakazał Staś.

Już uporali się ze schowkiem. Staś przyniósł kilka polanek, aby napalić pod kuchnią. Edzio odłamał sobie kawałek chleba i posilał się. Staś tymczasem rozpalił w kominku, nalał wody do garnka i miał już wkładać jajka, gdy nagle drzwi się otworzyły, a w drzwiach ukazał się mężczyzna. Był mocno przestraszony i stojąc w drzwiach zapytał:

— Sami jesteście? A gdzie reszta?

Chłopcy rozpoznali sąsiada. Wprawdzie daleki sąsiad, ale to był ojciec Józka, a z Józkiem się kolegowali.

— Naszych zabrali Niemcy i gdzieś powieźli. Tylko my dwaj zostaliśmy — dokładną relację złożył Edzio.

— U mnie też zabrali. Władek złapał krowy i z Maryśką gdzieś uciekli. Ja też się schowałem, a kobieta nie chciała nigdzie wychodzić. Była pewna, że z małymi dziećmi jej nie wezmą i została w domu.

— Ja widziałem, jak ich prowadzili. Cały czas oglądała się za siebie, ale żołnierz ją poganiał, by szła szybciej — opowiadał Edzio.

— Macie co jeść? — spytał sąsiad.

— Mamy trochę chleba i zamierzamy nagotować sobie jajek. Tylko nie wiemy, czy potrafimy — z powątpiewaniem tłumaczył Staś.

— Macie jajka? — zapytał przybyły.

— Mamy kilka — objaśnił Staś.

— Poczekaj, jak się woda zagotuje, to włożysz ostrożnie, aby nie popękały. Włóż i dla mnie dwa. Jak się ugotują, to przyjdę — powiedział sąsiad.

— A długo muszą się gotować? — spytał Edzio.

— Tak ze dwa pacierze. Ale ja tu wrócę, to wyjmiemy. Ja wyjdę i będę nasłuchiwał, czy kto obcy nie idzie — powiedział i opuścił kuchnię.

Tymczasem chłopcy uporali się z gotowaniem wody. Następnie łyżką włożyli sześć jajek do wrzątku. Edzio liczył, ile to wypadnie na jednego. Wydawało mu się, że sześć to za mało.

— Ja sam zjadłbym te jajka, a tu jeszcze mamy pomocnika do jedzenia — powiedział markotny.

— Wystarczy. Nie da się zjeść dużo jajek — tłumaczył Staś. — Jak będzie mało, to dogotujemy. Mamy jeszcze w koszyku — dorzucił na koniec.

Już im się wydawało, że jajka powinny być wyjęte z wrzątku, a tymczasem sąsiada jeszcze nie było.

— Jakieś długie te jego pacierze — żartobliwie wtrącił Staś. Zastanowił się chwilę, czy nie stało się coś, co mogło go zatrzymać. Już nawet poruszył się, by wyjrzeć i sprawdzić, gdy wtem otworzyły się drzwi i mężczyzna wrócił.

— We wsi cicho. Jakby wymarła — powiedział i wszedł do środka. — Jak te jajka? Jeszcze się gotują? Gdzie tu znaleźć jakiej ścierki? Trzeba je odcedzić i nalać na chwilę zimną wodą — tłumaczył i krzątał się przy kuchni, przygotowując kolację.

Wreszcie można było zabrać się do jedzenia. Sąsiad ukroił każdemu po kromce chleba. Staś pomógł braciszkowi obrać jajko. Z zadowoleniem zaspokajali pierwszy głód. Edzio zaczął jednak marudzić, że nie ma czym popić. Mało się nie zadławił.

— Jedz powoli — upominał Staś.

— To daj coś do popicia — upominał się mały.

— Nie macie mleka? — zapytał gość.

Staś opowiedział, jaki miał problem z dojeniem krowy i co postanowił z krowami.

— Dobrześ postąpił — pochwalił sąsiad. — Krowa musi być wydojona, inaczej mogła by się zmarnować. Z cielakiem też dobrze postąpiłeś. Wy jedzcie spokojnie, a ja pójdę wydoję wam waszą starą krowę, młodą niech doi ciele. Wam dużo mleka nie potrzeba. To powiedziawszy wstał od stołu, wziął wiadro i poszedł. Chłopcy nie skończyli jeszcze jedzenia, gdy przyszedł z mlekiem. Wlewał po garnuszku każdemu i tłumaczył, co należałoby jeszcze przed nastaniem nocy zrobić.

— Pójdziesz ze mną, poszukamy gdzieś ziarna. Koń musi dostać coś treściwego. Zarzucimy też krowom i koniowi trochę siana. Możecie później spać spokojnie — objaśniał obcy. — Ja będę tu niedaleko. Będę baczył na to, co się dzieje we wsi. Rano, jak się pokaże Maryśka, to ją tu przyślę, wydoi wam krowę.

Edzio nie chciał sam zostać w mieszkaniu, więc poszli razem. Po zadaniu paszy chłopcy wrócili do mieszkania i szykowali się do spania.

— Pomodlimy się przed snem. Poprosimy Pana Boga, aby wszyscy wrócili jak najprędzej.

— Dobrze — zgodził się uradowany Edzio. — Ja poproszę, żeby mama się nie gniewała i żeby wróciła.

— Mama się na nikogo nie gniewa — wyjaśniał Staś. — Ona tylko nie chciała, aby nas tam zabrali. Jak ich wypuszczą, to nam wytłumaczy, czemu nam nie pozwaliła dołączyć do nich.

Chłopcy układali się do snu, ale nie tak jak zwykle. Nie rozebrali się nawet. Pozdejmowali tylko trepy i w ubraniach położyli się jeden obok drugiego. Byli przekonani, że albo przyjdą jeszcze po nich Niemcy, albo może lada chwila wrócą rodzice. Czuli się bardzo zmęczeni. Ten dzień był pełen okrutnych przeżyć. Przybycie sąsiada przyniosło im nieco ulgi. Świadomość tego, że ktoś dorosły jest gdzieś obok i czuwa, sprawiła, że czuli się pewniej, jakby spadła z nich część odpowiedzialności.

Przytuleni do siebie, szybko zasnęli.

Był już w pełni dzień, gdy zbudziło ich czyjeś krzątanie się po izbie. Początkowo nie mogli się zorientować, co się dzieje. Czemu śpią w ubraniach? Czemu ktoś obcy krząta się po ich mieszkaniu? Szybko jednak przypomnieli sobie, w jakiej sytuacji się znajdują.

Zgodnie z obietnicą wieczornego gościa, pani Marysia, jego córka, przyszła rano i wydoiła krowy. Przyniosła do izby mleko i chciała je jeszcze przecedzić.

— Napijcie się ciepłego mleka — zaproponowała chłopcom. — Nie musicie się śpieszyć. Ja już zarzuciłam krowom i koniowi siana.

— A naszej mamy nie ma? — pytał Edzio.

— Nie, nie ma. Wywieźli wszystkich do Zwierzyńca — rzuciła krótko pani Marysia i zaraz dodała: — Muszę wracać do domu.

Nie mogła rozmawiać na temat zajść z poprzedniego dnia. Strach, rozpacz, obawa o życie bliskich dławiły ją, a nie chciała płakać przy chłopcach. Szybko wyszła z izby.

(...)



Fragmenty prozy


Czesław Główka
Rose z pamiętnika Wernera

fragment powieści


Czesław Główka, Rose z pamiętnika Wernera

N

a stację kolejową wjeżdżał pociąg specjalny. Jednak nie kierował się w stronę peronów. Snuł się powoli pomiędzy składami wagonów towarowych. Lokomotywa od czasu do czasu wypuszczała kłęby pary, głośno sapiąc, a koła wagonów stukały coraz rzadziej.

Dziwny to był pociąg. Z przodu lokomotywa, za nią węglarka, dalej dwa wagony osobowe, za nimi kilka wagonów towarowych, takich krytych, eszelonów, a na końcu znowu dwa osobowe. W każdym wagonie towarowym lekko uchylone drzwi, a w każdych drzwiach uzbrojony żołnierz niemiecki.

Jeden z żołnierzy siedział w drzwiach ze zwieszonymi nogami. Karabin miał ułożony w poprzek, na kolanach. Siedząc, beztrosko pykał fajkę. Żołnierz ten był przesadnie gruby, to i drzwi wagonu były szerzej otwarte.

Pociąg zjechał na boczny tor i zatrzymał się. Gruby żołnierz odwrócił głowę do tyłu i wrzasnął na cały głos:

— Ruhe!

Po czym zsunął się na dół. Podszedł do żołnierzy, którzy zeskoczyli z innych wagonów. Zajęli się tam ożywioną rozmową.

Na szczęście, gruby nie zamknął drzwi. Światło z pobliskiej latarni zajrzało do środka wagonu. Tu na podłodze wagonu, poukładani nieregularnie w różny sposób, leżeli gęsto jeden obok drugiego mali chłopcy. Większość spała, ułożywszy główki na nodze, na brzuchu lub na plecach kolegi. Kilku nieco większych śmiałków przysunęło się bliżej otwartych drzwi i szeptem rozmawiało.

— Dobrze, że zostawił otwarte, bo już nie można oddychać.

— Jeszcze na tamtym przystanku wyrzuciłem wszystkie g…, ale tamten mały nie może utrzymać i ma pełne portki.

— Zobacz! W tamtym wagonie wiozą jakieś czarne kamienie.

— Głupiś! To węgiel.

— O! A tam leci sama lokomotywa. Ale dymi.

— Aha!

— Ciszej! Nie mów tak głośno, bo przyjdzie gruby i zamknie drzwi!

— Oj, Jezu! Mamo! Tatulu!

— To Karol tak jęczy. Dzisiaj tak cały dzień.

— Nie. Dopiero od czasu, jak się załatwiał. Przed tym mniej go bolało.

— Ciszej tam, chłopaki, bo nas Szwab na śnieg wypędzi.

— Pić, pić — domagał się Karol.

— Karol chce pić, ale co mu damy?

— Zeskoczę z wagonu i złapię trochę śniegu?

— Zobaczą cię. Spójrz! Są tam, niedaleko.

— Patrzcie! Tu stoi butelka tego Szwaba. Dajmy Karolkowi trochę.

— Zgłupiałeś! To wódka.

— Nie. Widzisz, że ma korek taki jak od lemoniady?

— Ani się waż. Dopiero by nam spuścił manto.

Chłopcy rozmawiali szeptem. Korzystali z tego, że mogą oddychać świeżym powietrzem. W wagonie gęsto leżały ciała śpiących, tylko tam głębiej, w kącie leżał i jęczał cierpiący Karol. Miał gorączkę. Usta miał spękane. Powtarzał: — Tato! Mamo! Oj, Jezu! Pić!

Żaden z chłopców nie mógł mu jednak pomóc.

Było tu okropnie duszno. Co jakiś czas ktoś się budził i zaspany, po ciemku, nie mając gdzie postawić nogi, deptał po innych, trafiając to na rękę, to na głowę, to na brzuch lub ześlizgując się z czyjegoś pośladka. Kierował się prawie instynktownie do kąta wagonu, gdzie — jak się umówili — było miejsce na załatwianie potrzeb fizjologicznych. Ci, śpiący w pobliżu tego miejsca, brudzili się często fekaliami, chcąc się we śnie obrócić lub wyciągnąć zdrętwiałe nogi. W ciągu dnia siedzący w drzwiach grubas kazał natychmiast wyrzucić fekalia choćby i w biegu pociągu. Niektórzy, mniejsi załatwiali się we śnie. Niektórzy nie zdążyli dojść. Prawie wszyscy mieli rozstrój żołądka.

Poprzedniego dnia, gdzieś około południa ich pociąg zatrzymał się na bocznicy, prawie w szczerym polu. Postał trochę. Niedaleko byli ludzie, cywile odśnieżali drogę łopatami. Z tego wagonu i z innych pozwolono zejść na dół, pozałatwiać się. Dwóch małych chłopców tak zachorowało na brzuch, że już chodzić nie mogli. Więksi chłopcy wynieśli ich z wagonu, ale sami nie mogli stać. Polskie kobiety pracujące przy odśnieżaniu poprosiły grubasa i pozwolił im zabrać tych chorych chłopców. Z innych wagonów też zabrały kilkoro dzieci. Inne dzieci płakały, że ich mamy tu po nich nie przyszły. Pewnie już o nich zapomniały — mówiły.

Blisko torów, w rowie, wysoka, sucha trawa wystawała ponad śniegiem. Niektórzy, zdrowsi pobiegli tam i narwali trawy, aby wyścielić w kącie i przykryć leżące tam fekalia. Także i ubrudzone majtki dobrze się trawą wycierało.

Stefek z tego wagonu, w którym leżał chory Karol, był najbardziej pozbierany. Był najstarszy. Miał dwanaście lat, ale wszystkim pomagał i wszyscy się go słuchali. Jego siostra, starsza od niego o dwa lata, jechała w innym wagonie. Czasem, na postojach spotykali się. Dziewczynka zdradziła Stefkowi, że one robią u siebie żywy piec. Taki piec zarządził później Stefek w swoim wagonie. Więksi chłopcy i lepiej ubrani utworzyli krąg, mniejsi i wszyscy słabo ubrani weszli do środka i wszyscy chuchali do środka. Było jednak bardzo duszno i Stefek zarządził zrobić dwa albo i trzy żywe piece.

Rano na krótkim postoju Stefek znalazł w krzakach stary, pogięty kubeł. Postawił go w kącie. Było lepiej. Za każdym razem można było zawartość wylać, nawet w biegu pociągu. Gruby Szwab tylko się uśmiechnął, ale nic nie mówił, a właściwie coś tam po swojemu powiedział.

Podczas nocy był ciężki przypadek. Pociąg cały czas jechał. Karolek był bardzo chory, bez przerwy jęczał i coś mówił w gorączce.

Grubas co chwila coś tam wrzeszczał, w końcu krzyknął:

— Cicho tam!

Chłopcy zdumieli się. Ten grubas krzyknął po naszemu. Zaraz Stefek podszedł do żołnierza i powiedział:

— Panie! On jest chory! On ma ranę! Ma gorączkę i chce pić!

Żołnierz nic nie odpowiedział. Wszedł do wagonu, zbliżył się do chorego Karolka, przyświecił sobie latarką kieszonkową i popatrzył na brudny opatrunek, po czym wrócił, wziął swoją butelkę z płynem i znowu podszedł do Karolka. Teraz wziął we dwa palce brzeg Karolkowego opatrunku i szarpnął. Karolek jęknął z bólu i zasłabł. Żołnierz chlusnął na ranę tym płynem z butelki. Karol drgnął, ale chyba przestał oddychać. Chłopcy machali rękami, aby dać choremu powietrza. Stefek podbiegł do drzwi, sięgnął troszkę dalej, gdzie na dolnej listwie, przy drzwiach wagonu leżało troszkę śniegu, wziął na palce troszkę, położył na twarz i na czoło Karolka. Po chwili Karolek poruszył się, jakby się przebudził i zaczął lizać tę wilgoć, która została po śniegu na jego wargach. Stefan miał rację. Żołnierz miał w butelce wódkę. Śmierdziało wódką. Chłopcy przykryli ranę Karola tym samym opatrunkiem. Chory drżał cały. Pomyśleli, że jest mu zimno. Ułożyli jego głowę na kolanach siedzącego obok na podłodze kolegi. Dwóch kolegów ułożyło się obok niego, jeden po jednej, drugi po drugiej jego stronie i ogrzewali go swoim ciałem. Nawet gruby Niemiec przymknął trochę drzwi wagonu tak, że tylko głowę trzymał w szparze. Chłopcy leżący obok Karola, zmieniali się co jakiś czas stronami, gdyż było im niewygodnie leżeć na jednym boku. Gruby Szwab stał cały czas w drzwiach i od czasu do czasu machał swoją zaświeconą latarką kieszonkową.

Szczęściem po niedługim czasie pociąg znowu zatrzymał się na bocznicy. Gruby żołnierz zsunął się z wagonu i przez chwilę nie było go, po czym wrócił z jakąś okropnie brzydką babą ubraną po wojskowemu. Obydwoje weszli do wagonu i spojrzeli na Karola, po czym kazali chłopcom wynieść chorego na zewnątrz. Stefan i jeszcze jeden chłopak zanieśli Karola do wagonu osobowego.

Było tam ciepło i widno. Ta kobieta żołnierz kazała ułożyć chorego na kozetce i na jego ranę położyła czysty opatrunek. W międzyczasie spojrzała na Stefka i dojrzała u niego krwawą wybroczynę. Przyjrzała się temu i powiedziała do Grubasa, aby odprowadzili Karola, a na Stefana wskazała, by jeszcze wrócił. Gdy Stefan wrócił, pociąg ruszył i chłopak został sam na sam z tą brzydką babą w wojskowym uniformie.

(...)



Fragmenty prozy


Czesław Główka
Mamo! To Ty?

fragment powieści


Czesław Główka, Mamo! To Ty?

O

świcie, daleko przed wschodem słońca, gdzieś od strony lasu słychać było strzały. Niedługo po tym wpadli na wieś Niemcy i policja.Wyznaczyli kilku gospodarzy, by przygotowali furmanki.

Także tata był wyznaczony na „poszpan”. Zaprzągł Gniadoszka do wozu. W pomosty nałożył więcej siana, gdyż nie wiedział, gdzie i na jak długo go zabierają.

Z wiosek wyjechało jeszcze kilka wyznaczonych furmanek.

Tata wcześnie zbudził Frania, by pomagał mu przygotować się do drogi, a przy tym dokładnie instruował syna, co ma dalej robić:

— Zaraz wyprowadź krowy i uwiąż każdą oddzielnie do innego drzewa — mówił do syna nie przerywając przygotowań do drogi. — Wybierz miejsca z dala od budynków, aby w razie pożaru były bezpieczne. Daj im siana na początek. Jeżeli będzie spokój to zobaczycie, co można im jeszcze podać, albo wypędzicie je na pastwisko. Wszyscy bądźcie gotowi, gdyby przyszło uciekać ze wsi. Nie uciekajcie do lasu, gdyż po lasach robią obławy. Najlepiej gdzieś w polu w życie się ukryć. Pomagaj mamie jak tylko potrafisz — mówił ze ściśniętym gardłem. Na koniec przygarnął syna, przytulił mocno do piersi i bez słowa odjechał.

Mama bardzo wcześnie zabrała się do pieczenia chleba. Na początek przygotowała rozczyn. Później przesiała mąkę. Napaliła w piecu — piekarniku, a mieli tylko jedną izbę, więc wszystko to robiła w izbie, gdzie spały dzieci. Nie sposób było zachować przy tym dostatecznej ciszy. Pierwsza zbudziła się Jasia. Zauważyła, że mama krząta się w pośpiechu i że co chwila przeciera zapłakane oczy i wyciera nos.

Szybko wyszła z łóżka.

— Mamo, co ty płaczesz?

— Córeczko, Niemcy zabrali tatusia na poszpan. Nie wiadomo, gdzie pojechał i nie wiadomo, czy wróci. Idź pomóż Franiowi przy obrządku.

Dziewczynka szybko nałożyła sukienkę i wybiegła na podwórko.

Franio już uwiązał krowy, a dojrzawszy Jasię nakazał jej z daleka:

— Wysyp kurom trochę pośladu i pozbieraj jajka!

Jania wykonywała polecenia brata, jak gdyby pochodziły bezpośrednio od taty. Nasypała kurom pośladu. Zebrała jajka i zaniosła do izby. Tu zabrała się do przygotowania ubranek dla młodszego rodzeństwa. Tylko półgłosem zapytywała czasem mamy, aby się upewnić, czy mama nie ma innej koncepcji co do ubrań.

— Idź do piwnicy. Wybierz kilkanaście większych ziemniaków. Upieczemy je tu przy okazji. Nie mam tymczasem co innego do jedzenia — nakazywała mama.

Około godziny jedenastej wszyscy zasiedli do jedzenia. Było skromnie. Pieczone ziemniaki można było przepić mlekiem. Izbę napełniał jednak zapach pełen nadziei. Ta woń dochodziła z piekarnika, w którym zamknięty był jeszcze, dopiekający się chleb.

W tym z zewnątrz dobiegły jakieś przedziwne krzyki i w tym samym czasie zadrżały szyby w oknach. Kilkakrotnie powtórzyły się dalekie wybuchy. Nad wioską, od strony lasu przeleciały niemieckie samoloty. We wsi zapanowała trwoga. Ludzie biegali w panice. Nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. Usiłowali znaleźć sobie gdzieś bezpieczne ukrycie, ale nie byli pewni, przed czym się kryć.

Daleko za lasem wzbijały się w niebo kłęby dymu — znak, że gdzieś tam wzniecony został wielki pożar.

Było już znacznie po południu, gdy nagłe zjawił się tata. Wrócili i inni furmani. Opowiadali o strasznych rzeczach.

Gdy tylko wyjechali ze wsi, otrzymali zadanie zabrania na furmanki schwytanych podczas obławy Żydów. Furmankami wywieźli ich do Hedwidżyna.

Po dłuższym postoju nadjechały niemieckie budy (samochody kryte plandekami) już załadowane żydowskimi rodzinami, do których doładowano jeszcze tych dowiezionych furmankami. Był to straszny widok. Upychano ludzi na samochodach, dzieci wrzucano byle jak: za nogę, za rękę, lub chwyciwszy za ubranie, jak gdyby to był worek z ziemniakami, albo z piaskiem. Krzyk, płacz przy tym nie do opisania. Nie dało się patrzeć na te okrucieństwa.

Tego dnia nikt już nie brał się do żadnej roboty. Mama wyjęła chleb z pieca i porobiła zawiniątka. Mama, tata i Franio mieli w płachetkach po całym bochenku przygotowane w zawiniątkach. Jania — pół bochenka i butelkę mleka. Staś i Józio też mieli przygotowane maleńkie zawiniątka. Tak na wszelki wypadek każdy powinien był mieć dla siebie pożywienie.

Na noc nikt się nie rozbierał do spania. Każdy drzemał gdzie mógł, gotowy w każdej chwili do ucieczki.

Ktoś zjawił się w nocy we wsi i opowiedział, że Niemcy robią obławę po lasach.

— Pewnie jeszcze za tymi więźniami, co to uciekli z więzienia w Biłgoraju — powiedział tata. — Tego nie darują. Zginął tam przecież naczelnik więzienia, Wojtysiak, jego syn, a jego żona dogorywa w szpitalu. Więźniowie uciekali do lasu w kierunku naszej wsi. Mogą się Niemcy na nas mścić.

— Dzieją się różne dziwne rzeczy — powiedziała mama podczas śniadania — a to gdzieś pod Zamościem bandyci spalili niemiecką wieś, a to na Panasówce ostrzelali niemiecki samochód, a to gdzieś koło Frampola zastrzelili niemieckiego konfidenta. Mówią, że to robią bandyci, ale to nasi ludzie nie mogą znieść tych represji i tworzą grupy sabotażowe, partyzanckie.

Tata spojrzał tylko z lekkim zdziwieniem, skąd mama ma tyle wiadomości i jakby lekki uśmieszek przeleciał po jego buzi, ale nic nie powiedział.

Grozą powiało we wsi. Całą noc nadsłuchiwano i wypatrywano czy nie nadjeżdżają Niemcy. Tylko dzieci poukładały się do snu, ale też w ubrankach, choć nie wszystkie wiedziały, co im grozi, nie znały rozmiaru grozy.

Mama wydoiła krowy rano, wcześniej niż zwykle. Tato pozadawał krowom i koniowi siana. Przyniósł wody i napoił zwierzęta, które pozostały uwiązane na zewnątrz. Mama rozlała wszystkim po garnuszku mleka, ukroiła każdemu chleba i powiedziała, że jeżeli kto chce to jeszcze dokroi.

Ledwie skończyli posiłek, gdy we wsi zawrzało. Krzyk, pisk, wrzawa.

— O Jezu! Oni nas tu powybijają! — doleciał ich rozpaczliwy głos, a równocześnie słychać było piski i wrzawę we wsi. Tato wyskoczył z izby, by zobaczyć, co się dzieje, ale przed domem stali już hitlerowcy i nie wpuścili taty z powrotem. Równocześnie trzech hitlerowców wbiegło do izby z krzykiem: raus! raus! los! los! Wypychali pozostałych z mieszkania. Nie pozwolili nic zabrać. Jak kto był ubrany, tak musiał wychodzić.

Mama wyjmowała w pośpiechu śpiącą Kasię z kołyski. Zarzuciła na siebie grubą chustę i w tę chustę owijała Kasię, przytulając ją do siebie. Jania trzymała mamę za spódnicę i kryła się przed nacierającym żołnierzem. W tym zamęcie udało się mamie chwycić ze stołu zawiniątko Jasi i ukryć pod chustą. Już wychodziły, gdy Jasia rozejrzała się, co można ukradkiem zabrać. Zauważyła, że mamie udało się ukryć przygotowane dla niej zawiniątko. Sama też chciała coś ukryć. Niestety, niczego pod ręką nie było. Na stole leżał tylko maleńki modlitewnik w twardej okładce, na której był wizerunek „Serce Jezusa”. Ukryła w dłoni. Była to książeczka do nabożeństwa kupiona Franiowi na Pierwszą Komunię. Obrazkami, jakie otrzymały dzieci od księdza, gdy chodził po kolędzie, zaznaczone były niektóre modlitwy: Litania Loretańska do NMP, rachunek sumienia, modlitwy podczas mszy świętej. Cieszyła się i była dumna, że udało jej się coś zabrać i ukryć przed złymi ludźmi.

Wszystkich aresztowanych wypędzili na drogę i rozkazano iść w kierunku do szosy. Mama niosła Kasię na rękach. Tata wziął na ręce Józia i Stasia i tak szli popędzani przez żołdaków. Było strasznie. Wydawało się, że lada chwila rozkażą zejść z drogi do lasu i rozstrzelą. Jednak po drodze zarekwirowali jakąś furmankę. Dzieciom pozwolili wsiąść i dowieźli do szosy. Tu stały już samochody. Tata wysadzał kolejne dzieci na pakę samochodu. Franio wdrapał się sam.

Pod plandeką było duszno i gorąco, ale gdy już samochody ruszyły był przewiew. Po drodze dołączyło jeszcze kilka samochodów, także z takimi brańcami i utworzyła się cała kolumna.

Ludziom rozkazali usiąść na podłodze, a czterech uzbrojonych żołnierzy zajęło miejsca na ławkach u wylotu. Tył plandeki był odsłonięty i było widać okolicę, jaką mijały samochody. Początkowo tata rozpoznawał miejscowości i cichutko mówił mamie, w jakim kierunku jadą, ale później już sam nie znał okolicy. Powiedział tylko, że wiozą ich w kierunku na Lublin. Jechali po bruku z białego kamienia. Na drodze były powybijane doły, więc samochód podskakiwał i bardzo trzęsło. Tuman kurzu zostawał za samochodami. Ten kurz dostawał się do środka i dusił.Trudno było oddychać.

Mała Kasia bardzo płakała. Początkowo mama dokarmiała ją ukradkiem. Skubała ukryty pod chustą chleb i podawała jej okruszyny. Zauważyła jednak, że żołnierz widział jak mama dokarmia dziecko i nie reagował. Wtedy ośmieliła się i dała Stasiowi i Józiowi po kawałeczku skórki z chleba.

Wymęczonych drogą, zakurzonych, głodnych, wystraszonych wreszcie, po trzech godzinach, dowieziono na miejsce. Utworzono z nich kolumnę i nakazano przechodzić przez bramę pod uniesionym szlabanem. Tata dowiedział się, że to obóz koncentracyjny Majdanek.

(...)




 

Związek Literatów Polskich