Członkowie Oddziału

Rzeszów

Preambuła statutu ZLP


Związek Literatów Polskich jest zawodową organizacją pisarzy. Jego członkowie, w swojej twórczości i działalności, nawiązują do humanitarnych tradycji myśli ogólnoludzkiej, które w kulturze polskiej zawsze były zespolone z troską o dobro kraju i narodu. Kontynuacja tych tradycji oraz wszechstronny rozwój współczesnej literatury polskiej stanowią przedmiot starań i pracy wszystkich członków i władz Związku Literatów Polskich.



Związek Literatów Polskich

Menu

WŁODZIMIERZ KŁACZYŃSKI



Włodzimierz Kłaczyński

Syn Tadeusza i Marii z domu Nurko. W 1935 roku rodzina Kłaczyńskich przeniosła się do Mielca, gdzie najpierw w pobliskim Szczucinie, a później w Mielcu, pisarz uczęszczał do szkoły podstawowej. W 1951 roku zdał egzaminy maturalne w Państwowej Szkole Ogólnokształcącej Stopnia Licealnego im. St. Konarskiego w Mielcu (obecnie I Liceum Ogólnokształcące). W latach szkolnych należał do organizacji młodzieżowych. W 1957 roku ukończył studia na Wydziale Weterynarii UMCS — WSR w Lublinie. Podjął pracę na stanowisku terenowego lekarza weterynarii w podkarpackim Domaradzu, pracował też w Haczowie.

W 1967 roku powrócił do Mielca, gdzie do 1975 roku pełnił funkcję powiatowego lekarza weterynarii. Po likwidacji powiatów i instytucji powiatowych, został mianowany zastępcą dyrektora Wojewódzkiego Zakładu Weterynarii w Tarnobrzegu, gdzie w latach 1983-1986 pracował w Komitecie Wojewódzkim PZPR. W 1986 roku przeniósł się do Zakładu Doświadczalnego w Chorzelowie, a od 1987 roku prowadził praktykę prywatną, specjalizując się w chirurgii weterynaryjnej. Do 2012 roku prowadził lecznicę weterynaryjną w Mielcu. Obecnie przebywa na emeryturze.


Równolegle do pracy zawodowej pisał utwory literackie. Powstały:

» Popielec (1981), powieść, na kanwie której zrealizowano serial telewizyjny pod tym samym tytułem (premiera 1984);
» Wronie pióra (1986), tryptyk mikropowieści;
» Anioł się roześmiał (1994), powieść (na zlecenie Telewizji Polskiej);
» I pies też człowiek (1997), dzienniki lekarza weterynarii, przed wydaniem książkowym drukowane w latach 1993-1998 w czasopiśmie Sycyna;
» I kot ma duszę (2001), druga część dzienników, z lat 1996-1999;
» Miejsce (2005), cykl powieściowy, w pięciu tomach, obrazujący obyczajowe i historyczne uwikłania ludzkich losów na tle epoki w realiach prowincjonalnego, galicyjskiego miasteczka. Wielka historia i codzienne niełatwe wybory, które zwyczajnych ludzi postawiły w niezwyczajnych sytuacjach i okazywały się miarą ich człowieczeństwa;
» Zasiek polski (2008), dwutomowa kontynuacja Miejsca;
» Skorpionada (2010), powieść radiowa na kanwie Miejsca;
» Zobaczyć rzeczywistość… Włodzimierz Kłaczyński w rozmowie z Januszem Termerem (2013), wywiad-rzeka, seria Portrety Literackie pod redakcją Stanisława Nyczaja;
» Wnucek (2017), powieść napisana gwarą podkarpacką, obrazująca burzliwe zmiany, jakie zachodziły na polskiej powojennej wsi;
» Pudełko, powieść autobiograficzna wydana w lutym 2020 roku.


Kontakt elektroniczny

jiw.klaczynscy@op.pl



Fragmenty prozy

Włodzimierz Kłaczyński
Wnucek

(fragment powieści)


W

ydawało sie, że życie przeskoczy i mioł racyjo. Nieraz to mi godoł: „Babko! Ja to jak ktoś życie mi utrudnio, to mi jego kusza, jest jak tyn świński ryj, a jak mi sie łodwróci na lepsze, to tyn co mnie chwoli i pomago, to ma kusze, jak ten Burek na łańcuchu, co uszami strzyże, łoblizuje sie i zaroz by na plecy do góry brzuchem sie położył i skomloł.” A jo mu mówiułam: „Uważoj Sylwuś życia nie przeskoczysz ino iść w niem trza łostrożnie i na ludzi sie łoglądać”. A to beło jeszcze za czasów, co Gierek zrobiuł z małych mieścin, gdzie sie nieroz kozy pasły na rynku, róźne miasta wojewódzkie i bloki zaczeny na gwałt dla urzyndników budować. I na kumendanta głównego wojewódzkiej milicyj przyszed do naszego województwa pukownik Niedeptała. Tyn pukownik, gdzieś ze świata beł i gdzieś tam w świecie noga mu sie powineła, bo biskupowi tyż głównemu, co se pałac budowoł w Lubaczowie czy gdzieś tam, podesłał takich majstrów, co w ścianach takie maszynki zamurowali, że tyn kumendant wszystko słyszoł, co sie u biskupa godało. A tyn biskup języka nie żałowoł i na to co sie w Polsce robieło sielnie narzekoł. A że też gupi nie beł, to se łażąc po tym pałacu do ścian ucho przykładoł i te maszynki w ścianach, co tam skrzypiały słuchoł. I w końcu rozwścieklił sie biskup, te swojo mikołajowsko czapke o ziem cisnoł i napisoł list do Gierka ze skargo.

Krzyk sie zrobieł, ale tak po cichu, bo nie wypadoło. A to mi jedna milicjontka mówiuła, co tego pukownika nie lubiła, bo sie łobiecoł z żono rozwieść i z nio łożenić. Potem wyszła za sierżanta, niby dobrze, ale zazdrosno o pukownika beła.

Ta milicjontka, to do polowacy należała i jak na polowanie przyjechali, to u nos z mężem, tem sierżantem nocowali i mliko pili. Bywało, że przy tem nocowaniu lubiła pociungnąć i tak se przy wódce pogadywali: ło milicyjontach, ło prekuratorach, bo uny też polowali i syndzie. Potem una urodziła dziecko, już mniej polowała, jak to województwo zrobili.

Za to patrze, a mój wnucek Sylwek przy tem całym zamieszaniu, co te bloki u nos w mieście zaczeny budować z Łopoczna po drugiej stronie rzyki, do nos na te budowe, do województwa sie przeniós. Robote na budowie dostoł, tele że mieszkania nie mioł, a do nos, do Łążka przecie siedemdziesiąt kilometrów. Mój syn Władek mieszkoł w Łopocznie po drugiej stronie rzyki i jak tam beło tak beło, z głodu nie zdychali, i radził mu do dumu wracać. W sam raz wtedy tego pukownika, co z biskupem zadar przenieśli do nos.

Dawno żem Sylwka nie widziała, wyrós i brode se zapuścił, chopok jak sie patrzy. Przyjechoł do mnie jednego dnia, krowe wtedy jeszcze chowołam, mlika popiuł, chleba zjod i wtedy mi mówi: „Babko, tak mi się zdaje, że świat przeskocze”. Znaczy sie, że tu mu dobrze bedzie. Pytom sie go, czego mu sie tak zdaje, a un w zanadrze sięgo i najpierw portfel nowy żółty wyciungo, a z tego portfela niebieściutko, tako jak te chabry, co w żytach kwitły, lejtymacje dobywo, i z potografio, tele że jeszcze bez ty bródki, co mu teroski wyrosła.

— Jeszcze w Łopocznie sie do łormo zapisołem i na dobre mi wyszło.

Pytom sie go, co to jest to łormo, a un mówi-godo, że to jest tak, jakby w milicyj beł, ino niezapisany i niepłacony, ale prawo mo samochody zatrzymywać i motorcykle i prawo jazdy łodbirać, jakby tam co beło nie tak jak należy. Mondury majo i berety z łodznako łormo…

„No, myśle se — to pewnie tak, jak przed wojno strzelce, albo za Niemca baudinst, takie junoki beły, tele że przed wojno mało samochodów beło i jak który przyjechoł nawet do miasta, to ludzie kupo lecieli łopatrywać. A te junoki, co z baudinstu, to do roboty beły gonione i mondury mieli z pokrzywianego śnurka. Ino forarbajtery mieli lepsze mondury, ale uni beli już jak Niemcy. No i hrabia dzikowiecki tyż przed wojno samochód mioł i jak jechoł niem, to furmany z wozów skokali i koniom czapkamy albo kapeluszamy łoko łod drogi zatykali i munsztuki mocno trzymali koniom pod brodo.” Mówię to wnuckowi Sylwkowi, a un macha rynkom.

— To nie tak, babko, beło, te strzelce to beły kapitalistyczne i te baudinsty za Niemca to żadnej władzy nie mieli, a my łormowce tak jak milicja, władza! I mówi-godo, że tyn pukownik kumendant zbiórke jem zrobieł w szeregu i to nam powiedzioł o ty władzy i mnie kazoł przyjść, na kumendzie sie do niego zgłosić. Pytom sie porucznika po co, bom przecież nic nie przeskroboł, a un godo, że nic i w środe pukownik przyjmuje. Patrzy na mnie tyn porucznik i mówi: „Pukownik to jest najwyższo władza w województwie, nad niem tylko Warszawa, nawet wojewoda do niego nic nie mo, ani sekretorz wojewódzki, a jak chce co załatwić, to wszystko załatwi.”

— No to — mówie — zobaczymy czy ci mieszkanie załatwi.

Nie beło Sylwka ze dwa miesiące, aż przyjechoł znowu, mlika wzion i masła com świżo zrobieła. Zaraz też w zanadrze sięga, pokazuje kartke napisano na maszynie, u góry pieczuntka pajstwowa i pare lenijek napisane.

Godom mu:

— Co mi to pod łecy podstawiosz? Wisz, że już niedowidze, tele co w niedziele z książeczki czytom, bo to prawie na paminć umiem.

— To babko — godo — jest zaświarszczynie z kumendy milicyj, co mi kazał pukownik napisać, ło tu jest porucznik Pieprzyński podpisany, że mi wolno jeść w milicyjnej reustaracyj i tam wszysko co tajsze kupować. Jakem to pokazał kierowniczce tej reustarcyj, to ino cmokneła i głowo pokręciła. — I drugie zaświarszczynie wyciągo i czyto: — Z tym zaświarszczyniem, to mogę piany jechać i nikt nie ma prawa sie do mnie wtruncać, ani milicjont, ani łormowiec.


D

ługo Sylwka nie beło, z miesiąc chyba, z rana krowe wygnałam i upalikowałam, raniejsze mliko wpuściłam w kance do studni, kwaśne na syr postawiłam na piecu i patyków podrzuciłam nałamanych, tele co do podgrzania tego mlika. Wychodze przed dom, a tu patrze: z milicyj tako niebiesko z budo nysa jedzie. Jedzie to jedzie, ale uno skrynca w droge do mnie. „No — myśle se, nic ino Sylwek jeich uprosił, bo przecie sie z tymi milicjontami zno i pukownik jem kazał go przywieźć, jak już nieraz beło.

Staje ta nysa przed chałupo, wysiadajo dwa milicjonty i Sylwek. Matko Jedyna! Sylwek to czy nie Sylwek mój wnucek? Ustrojony w mondur jakiś, ale nie milicyjny, ino taki złotozielony, dopasowany, z pagonamy i na tych pagonach gwiazdy, aż mi sie przypomnioł generał com go dzieckiem widziała, jak ułany ćwiczynia u nos mieli i łozy szablamy ścinały. Potem po tech ćwiczyniach defilada na łąkach beła, tyn generał na kuniu stoł i ułany przed niem ze śtandarem równymi szeregamy lecieli. Tyż tyn generał tak był umondorowany jak Sylwek, ino srebra więcy na nim beło, a na Sylwku złota.

Milicjancio grzecznie zasalutowali i jeden mówi-godo:

— Dobrześmy trafili na świże mliko.

— A siadejcie — mówie — w sam raz chłodne bedzie. — I kanke ze studni ciągne.

Ponalewałam jem, Sylwkowi tyż. Siedzo, chleba, com przedwczoraj upiekła, nakrajałam, postawiłam, jedzo i pijo, a jo Sylwka łodwołałam na strone:

— Skąd u ciebie taki mondur, przecie to nie łormoski?

A un:

— Babko, pukownik mi sie postaroł, bo akurat na emeryture poseł taki jeden stary nidzinier, co beł łowczym powiatowym i miejsce beło. A że to nasze miasto tera wojewódzkie, to sie należy do niego i Łowczy Wojewódzki. No i w sam roz przypasowało. Pukownik do komitetu, do wojewódzkiego sekretorza Małodaja, co tutok rzundzi, i załatwiuł, że ja bede tem łowczym.

Przestraszyłam sie troche, bo to przecie urząd wielgi, co po mondurze widać. A un ino te zawodówke mo dwuletnio po siódmej klasie i godom mu. A un sie śmieje i godo:

— Ty, babko, życia nie znosz. Dzisiaj to łod Cygana na rynku kupisz i dyplom magistra i prawo jazdy, a co dopiro świadectwo maturalne z ogólniaka czy technikum. A do reśty, nawet mnie nie pytali ło wykształcynie, tele że sekretorz spytoł, czy do partii należe. Wpisołem sie jeszcze w Łopocznie jakem do łormo wstępowoł. Rynke podali, jakaś tam rada łowiecka zatwierdziuła. U wojewody bede. Pensja łosiem tysięcy, uprzezpieczynie i premia. Som sekretorz myśliwym jest, i mówi: „To teroz, towarzyszu, za to kusownictwo sie weźniecie, bo straśnie myśliwi na to narzekajo”. Łoczywiście na baczność żem stanuł. „To jest pewne — mówie — już mom plan współpracy z gminami w puszczy i z posteronkamy milicyj”. I na tym sie skończyło, tele że potem ze Stasiem pili my na kumendzie bez cało noc i cały nastympny dzień przespołem.

Zdryntwiołam! Jakiem Stasiem?! Bo sie mi mój nieboszczyk, przecie Stanisław przypomnioł.

— A z pukownikiem, to my brudzia wypili.

— A to ci! — zupełnie zgupiołam. Tyn świat dzisiejszy całkiem nie w te strone idzie, co trza. Te milicjonty popiły mlika, pojadły chleba, łoglondajo sie na Sylwka, a un nie śpieszy sie, zabroł do torby masło i syr, pare jajek, bo kury już sie dobrze niesły i dopiro pojechali.



Fragmenty prozy

Włodzimierz Kłaczyński
Pudełko

(fragment powieści)


O

budził mnie ciężki huk salw dalekonośnej artylerii. Tym razem Niemcy uraczyli ostrzałem Mielec w połowie nocy. Nie bałem się, bo tory takich pocisków nigdy nie sięgały poniżej kościoła przy ulicy Kościuszki. Nie był to jednak teraz ostrzał lotniska, a wybuchy miały miejsce w mieście. Wstałem, ubrałem się i wyszedłem na balkon. Na dole, w pokoju Henryki okno było otwarte, wyłaził przez nie ten sierżant Uzbek, co miał medal za odwagę. Wylazł, otrzepał się, popatrzył w niebo na północ. Wstawała tam różowa łuna, stosunkowo blisko nas. Na oko wyglądało to na okolicę rynku lub kościoła. Łuna była pojedyncza, ale duża, zatem w jakiś większy budynek trafił pocisk, zapewne zapalający. Jechały w tym kierunku samochody ciężarowe, jeden, drugi, a po przerwie trzeci.

Wybiegłem na ulicę, ciemny kościół odcinał się od dalszych gdzieś płomieni. Wyglądało na to, że dostała szkoła „Pod zegarem”, piękny budynek, do którego tuż przed wojną zaprowadziła mnie mama — do pana Pendereckiego z zapytaniem, czy nadaję się do pierwszej klasy. Pan Penderecki odmówił wtedy, odradził. Mówił, że będę się nudził. Minęły od tego czasu cztery lata.

Wróciłem do łóżka, nie miałem tutaj co robić w chłodnej listopadowej ciemności. Od miasta dolatywał ciężki grzechot końskich kopyt po asfalcie, pewno nadjechała sikawka strażacka ciągniona przez konie. Na schodach napotkałem sierżanta, Uzbeka. Świecił latarką.

— Goriat w gorodzie — powiedział. — Ot, kakij prażnyk nam giermańcy sdiełali.

— Kakij prażnyk? — spytałem.

— Wielikij prażnyk oktiabrskoj rewolucji. Wieczeram budiem jeść, pić, piat pieśni!

Poszedłem na górę. Śpiący pokotem na podłodze bojcy z plutonu Uzbeka przewracali się na boki. Dzięki kwaterującym w mieszkaniu sołdatom uniknęliśmy nocnych wizyt, walenia w drzwi na dole, łażenia z latarkami po mieszkaniu, a i Henia miała rozrywkę. W czasie dnia wściekała się na Uzbeka. „Co on chce? Już mam go powyżej uszu!” Mimo to konsekwentnie przylatywała do nas na górę i z płonącymi policzkami siadała obok niego na krześle, a on trzymał ją za rękę.

Rano pognałem do Tadka Ortyla. U nich też kwaterowało kilkoro Ruskich. Pobiegliśmy do miasta. Szkoła dogasała, kilku cywili w hełmach strażackich, ale nie tych złocistych, w których stali na rezurekcję, a ciemnych i płytszych, zwijali węże, ciągnęli nimi wodę chyba z rzeki. Drugi pocisk uszkodził aptekę Pawlikowskiego. Fronton był spękany, kolumny podtrzymujące wystający dach też były spękane. Potem wujek Jasiek mówił, że identyczne szkody występowały po ostrzale podczas pierwszej wojny światowej. Widocznie artylerzystom wygodnie było tak właśnie ostrzeliwać miasto.

Wieczorem rzeczywiście był prazdnik. Sołdaty przynieśli góry kaszy, gotowanej kapusty ze smażoną słoniną, chleba, zaparzyli cały kocioł herbaty. Naznosili z firmy jakichś stołków, ustawili to w podkowę. Przyszedł enkawudzista o oczach jak migdały i nosie jak hak zwisającym nad wąsem, w czarnej skórzanej bluzie, z opaską NKWD. Przyjęli go z szacunkiem. Wygłosił przemówienie. Spirytus był rozcieńczony i pachnący dziwnie naftą lub benzyną, widocznie z beczki po nafcie porozlewali do kubków, które nosili przy sobie. Weselili się, a kiedy dobrze sobie podchmielili, to jeden, który w cywilu był uczytielem i chyba pełnił jakąś rolę w partii, radził mojemu tacie, żeby się rozwiódł z mamą. Nie lubił mamy, bo coś mu tam dogadała, kiedy u nas kwaterowali, jak to mama, co w duszy to i na języku, i mu się naraziła. „Jakbym taką babę miał, to bym się rozwiódł!” — mówił ten uczytiel. Potem wyszli na balkon i dobiegła nas kanonada z pepesz.

Poleciałem do Tadka. Mama Tadka, maleńka zgrabna kobietka, różowiutka od wypitej naftowej wódki, przygaszona w czasie, kiedy byli Niemcy, jakby teraz odżyła pośród tych kwaterujących bojców, królowała w tym towarzystwie. Wszyscy przygotowali się do salwy honorowej, przy czym jeden, który szczególnie mamę Tadka adorował, przy okazji pozwolił Tadkowi postrzelać ze swojej pepeszy, która nie miała ciężkiego bębna, a krótki sterczący magazynek. Tak Tadek, jak siostry i mama odżyli i zaokrąglili się po okupacyjnym poście, kiedy rarytasem było mleko do chleba z trudem przyniesione z Kiełkowa. Kuchnia wojskowa nie szczędziła posilnej zupy i kaszy z kapustą. Wiesiek, mój brat z dwojaczkami, też uważał za punkt honoru przynieść, co się dało. Kucharze go lubili, a szczególnie jeden stary, posiwiały. Dorzucał mu do zupy przysmażone kawałki słoniny.




 

Związek Literatów Polskich