Członkowie Oddziału

Rzeszów

Preambuła statutu ZLP


Związek Literatów Polskich jest zawodową organizacją pisarzy. Jego członkowie, w swojej twórczości i działalności, nawiązują do humanitarnych tradycji myśli ogólnoludzkiej, które w kulturze polskiej zawsze były zespolone z troską o dobro kraju i narodu. Kontynuacja tych tradycji oraz wszechstronny rozwój współczesnej literatury polskiej stanowią przedmiot starań i pracy wszystkich członków i władz Związku Literatów Polskich.



Związek Literatów Polskich

Menu

BOGUSŁAW KOTULA



Bogusław Kotula

Urodził się 6 sierpnia 1938 r. w Rzeszowie. Jego ojciec Franciszek Kotula był znanym i cenionym etnografem, historykiem i folklorystą, którego dorobek naukowy wiązał się ściśle z kulturą i tradycją Rzeszowa oraz Pogórza Rzeszowskiego. Bogusław, który po ukończeniu edukacji szkolnej w Rzeszowie, podjął w 1957 r. studia na Uniwersytecie Poznańskim, nieprzypadkowo wybrał na Wydziale Filozoficzno-Historycznym kierunek etnografii. Jeszcze będąc w szkole średniej, próbował swoich sił jako autor wierszy, drukowanych w „Tygodniku Powszechnym” i w „Kamenie”. Jednak po ukończeniu studiów doświadczenia życiowe, zwłaszcza zdobyte w czasie pracy w służbie więziennej, ochotniczych hufcach pracy, a także w wojskowości, zniechęciły go do takiej formy wyrazu. Miasta, które spotykał na swej drodze, to: Białystok, Katowice, Gliwice, Sanok, Kraków, Nowa Huta.

Na początku lat osiemdziesiątych, po śmierci ojca, Bogusław Kotula powrócił do Rzeszowa i osiadł w nim na stałe. Tutaj powstały jego liczne książki, związane z tym miastem, jego przeszłością i dniem dzisiejszym. Wstępując na szlak, wytyczony przez autora Tamtego Rzeszowa, syn zdystansował się od ścisłej naukowości i zwrócił w stronę możliwości, jakie dawały perspektywy bardziej literackie.

Jego prace, niezależnie od cennej strony poznawczej, poprzez swój barwny i dynamiczny ton gawędziarski, ujawniają niepospolitą osobowość autora. Przywiązanie do miejsca urodzenia, humor, ale i pasja demaskatorska, radość z rozwoju miasta, której towarzyszy refleksyjna zaduma nad meandrami historii, to wartości, które przekazuje czytelnikom. Trzeba jeszcze wziąć pod uwagę nie tylko recepcję książek o Rzeszowie, ale również znaczenie liczonych na setki felietonów.

Na dorobek B. Kotuli złożyły się zbiory tekstów bliskich literaturze faktu, stylizowanych często na wspomnienia oraz — już w ostatnim czasie — utwory oparte na fikcji werystycznej w postaci zbiorów opowiadań.

Wydane książki:

• Hejleluki, czyli anegdoty prawdziwe o Franciszku Kotuli (1996)
• Rzeszowskie lizaki (1999)
• Lot kiczki (2002)
• Kiedy Rzeszów był Reichshofem (2005)
• Majzlem, szmeglem, klinem (2005)
• Na kuca po kampe (2007)
• Kostka szarego mydła (2008)
• Zobaczyć Rzeszów i… (2009)
• Uśpić psa (2011)
• Nie balim się Rzeszowa (2013)

W 2005 r. otrzymał I Nagrodę Miasta Rzeszowa w dziedzinie literatury, zaś w 2007 r. Nagrodę Marszałka Województwa Podkarpackiego za zasługi dla kultury. Jak mało kto, zachwyca się historią rodzinnego miasta nad Wisłokiem i ocala z niego niepowtarzalne „dawniej i dziś”.


Audiobooki

» Nie balim się Rzeszowa, WiMBP w Rzeszowie, Rzeszów 2014, 07:37:20

Tytuł. Czyta Rafał Potocki.



Fragmenty prozy

Bogusław Kotula, Śmierć jaskółki

(fragment opowiadania)


I

rena bez najmniejszego zainteresowania rozglądała się po pokoju. Drewniane łóżko zasłane starannie wzorzystą kapą i stosem haftowanych poduszek w głowach przypominało Irenie babcię z jej słabością do podobnych pościelowych piramid.

— No i jak panience się widzi nasza kwatera? — Kozikowa z nieukrywaną ciekawością patrzyła prosto w oczy Ireny.

— Dziękuję pani Kozikowa, pokój niczego sobie.

Irena wcale nie była zachwycona prymitywnym wyposażeniem pokoju, ale co w takiej sytuacji miała powiedzieć. Kozikowa wyraźnie zadowolona, zrobiła po chwili minę, jakby chciała coś krępującego wyznać. Bez słowa podeszła do łóżka i przechyliła się w stronę ściany. Sięgnęła do wiszącego, drewnianego krzyża z metalowym odlewem Chrystusa i zaczęła nim poruszać, jakby wcześniej był nierówno powieszony. Irena poderwała się z krzesła.

— Pani Zofio, niech pani da spokój temu krzyżowi, co pani przychodzi do głowy?

Na podniesiony głos Ireny Kozikowa odskoczyła od łóżka. Była wyraźnie zmieszana.

— Ja tylko tak, chciałam wyprostować.

Zmieszanie Kozikowej ustąpiło szerokiemu uśmiechowi. Można było pozazdrościć białości i równości własnych zębów Kozikowej.

Dobrze już szarzało, jak do Kozików przykuśtykał „Patroł” z wiadomością, że jutro o ósmej rano przyjedzie z kopalni po panią inspektor gazik kierownika Bandurskiego. Irena pomyślała, że Bandurski to musi być bardzo ważna osobistość, jak nawet gazik jest „Bandurskiego”.

Jajecznica usmażona na świeżych skwarkach z pajdą razowego chleba bardzo smakowała Irenie. Była ciekawa, co dadzą jej do picia.

— Czy panienka pije kawę po naszemu, upaloną z jęczmienia? Mleko zdrowe, bo nasze krowy tylko na trawie i burakach.

— Pani Kozikowa, ja bardzo lubię kawę zbożową.

Na dobrą sprawę mówiła prawdę. Nie przepadała za herbatą.

Mimo zmęczenia Irena nie mogła zasnąć na twardym sienniku i ślizgającym się, wykrochmalonym na blachę prześcieradle. Prawie już zasypiała, kiedy z głębi domu doleciał ją podniesiony głos dobrze podpitego mężczyzny. Kilka razy trzasnęły drzwi i nastała zupełna cisza. Irena z ciekawością nasłuchiwała, ale wkrótce zmorzył ją sen.

Kwadrans przed ósmą na podwórze zajechał niemożebnie ochlapany ciemnym błotem gazik. Irena była już po śniadaniu. Kierowca kilka razy zatrąbił. Wysiadł i oparł się o przód samochodu. Miał na sobie przepoconą, flanelową koszulę, rozpiętą prawie do pępka. Z ramion zwisała mu niedbale przetarta, wyoliwiona kufajka, na nogach obłocone gumiaki z wywiniętymi górą nogawkami.

Kiedy Irena zeszła na podwórze, rozchełstany kierowca złapał się prawą ręką za głowę, a lewą zaczął z radością walić po blaszanej osłonie silnika.

— A co to pani inspektor na zabawę tańcującą do fajermanów się wybiera?

Irena całkowicie zbita z tropu zaczęła nerwowo oglądać swoje stopy obute w zwyczajne, skórzane czółenka.

— Pani inspektor u nas na szybie błoto po samą d...

Irena nie wiedziała, co z sobą począć. Podeszła do drzwi gazika.

— Niech pan nie filozofuje, bo pan za młody! — chciała się odgryźć bezczelnemu młodzikowi. — No niech pan zapala, bo już późno.

Trochę speszony kierowca otworzył boczne drzwi gazika.

— Proszę, ale niech pani weźmie z tylnego siedzenia koc, bo przednie trochę pochlapane błotem.

Rzeczywiście, przednie siedzenia, wygniecione i błyszczące od cholera wie, jakich smarów nie zachęcało do wsiadania.

Kiedy kierowca usiadł na swoim miejscu Irena poczuła od niego wyraźny zapach przetrawionego alkoholu.

Do końca lasu droga była znośna, ale im bliżej kopalni prawie nie do przejechania. Gazik zygzakował i wył na najwyższych obrotach silnika. Irena trzymała się oburącz przedniego uchwytu, skakała na siedzeniu, jak cyrkówka. Przed wjazdem na teren kopalni zatrzymali się.

— I jak się pani podoba u nas? Istny tor przeszkód.

Irena nie wysiadając popatrzyła przez zachlapaną przednią szybę na wznoszący się w górę szyb wiertniczy obity surową tarcicą. Wokół wieży porozwalane były metalowe rury, zębate koła i poskręcane zwoje grubych lin. Wszystko to tonęło w zwałach ciemnego błota. Podjechali wolno pod wejście do drewnianego baraku.

— Bandurski to fajny chłop, ale cholery na całego. Niech się pani tym nie przejmuje.

Po tych słowach Irena poczuła sympatie do tego młodego, podpitego wesołka. Powoli otworzyła zbite z desek drzwi z napisem „KIEROWNIK”. Bandurski siedział za biurkiem zawalony stertami papierów. Na widok wchodzącej, ciężko podniósł się, szurgając odsuwanym krzesłem.

— No jest pani wreszcie — wyszedł zza biurka i stanął na wprost Ireny. — Wie pani co, chłopów do roboty mi trzeba, a nie urzędników — podszedł do spaczonego okna i otworzył je z trzaskiem. — Czy ta nasza kochana dyrekcja widziała kiedy w życiu takie błocko? — nerwowo zachichotał.

Wrócił za biurko.

— To z tych cholernych nerwów i tego deszczu. Niech się pani nie przejmuje moim gadaniem. Ot, stary pierdziel, i tyle — zapalił papierosa. — Zaraz panią przebierzemy w jakieś łachy i gumowce. Może pani ten tydzień jakoś wytrzyma. Z tymi cholernymi papierzyskami nijak sobie nie radzę.

Irena od razu zrozumiała, że Bandurski niczego nie udaje, bo niczego nie musi. Pali papierosa za papierosem, bo mu smakują, pije wódkę, bo mu się tak podoba, a błoto i tak nie wyschnie, bo woda podskórna jest nie do wypompowania.

Dokumentacyjny bałagan szarpał jej wnętrzem, jak febra. Przeniosła papiery do klitki na końcu barakowego korytarza i przez dwa dni próbowała je jakoś poukładać. Dwa, czy trzy razy poszła z jakimś pytaniem do Bandyrskiego, ale ten jej odpowiedział, że tego, który narobił tego całego bałaganu, zabiło jakieś pół roku temu.

Do Kozików wracała pod wieczór, odwożona gazikiem Bandurskiego. Obiad jadła z kolacją i wyraźnie czuła, że przy tym niewyszukanym jedzeniu przybiera na wadze.

Dopiero w trzecim dniu gościny u Kozików poznała Franka. Do południa w sobotę razem z ojcem reperowali drewniany, sztachetowy płot.

Stary Kozik był człowiekiem małomównym i sprawiał wrażenie ciągle czymś zatroskanego. Przestało padać i Irena po raz pierwszy wyszła do miasteczka. Odmówiła zdrowaśkę w pustym kościele, zajrzała na zaniedbany cmentarz, z ciekawością przyglądała się wypalonej synagodze z resztkami malowideł na bocznej, ocalałej ścianie.

Kiedy wróciła, Franek Kozik siedziała na schodkach ganku i bawił się z wypasionym rudym kocurem. Na jej widok wstał, odtrącił kocura i palcami dłoni zaczął wygładzać bujną, ciemną fryzurę. Przepuścił Irenę obok siebie.

— Matka pewnie już pani o mnie mówiła? — zapytał z głupia frant.

— Coś tam wspomniała... że pan ciągle zajęty i rzadko bywa w domu.

Irena nie chciała patrzyć w oczy młodemu Kozikowi, bo zdawała sobie sprawę, że on wie, że ona kłamie. Syn Kozików nie podobał się Irenie. Nie mogła odgadnąć w swoich myślach, dlaczego? Kiedy wchodziła już do ganku, usłyszała z dołu jego stanowczy głos.


 

Związek Literatów Polskich