MAREK PETRYKOWSKI
Marek Petrykowski ur. w 1965 roku w Krośnie, gdzie mieszka i pracuje. Zawodowo związany z budownictwem. Debiutował w antologii Las w karpackim śnie wierszem na Smereku. Laureat wielu konkursów ogólnokrajowych i międzynarodowych. Debiutancki tomik Cytrynowo (Krosno 2012) został nagrodzony Statuetką za najlepszy debiut Podkarpacia 2012 przez Związek Literatów Polskich O/Rzeszów. Jego wiersze drukowane były w pokonkursowych almanachach w Polsce i zagranicą. W 2015 roku ukazał się tom wierszy Muzeum Złotych Rybek (Krosno 2015). Trzeci zbiór wierszy pt. Iluminacje (Krosno 2017) został wydany w 2017 roku.
Jest członkiem Związku Literatów Polskich oraz członkiem Klubu Literackiego przy Regionalnym Centrum Kultur Pogranicza w Krośnie.
Wydane książki:
• Cytrynowo — Krosno 2012
• Muzeum Złotych Rybek — zbiór wierszy, Krosno 2015
• Iluminacje — zbiór wierszy, Krosno 2017
W świecie poezji
Marek Petrykowski
Bratysława
wiosną pod twoim oknem wiśnie
wdziewają białe koszule
z pagórka w dół pędzi wiatr
potem wraca
coraz bardziej stromo
po piórko ciepłego maja
które dmuchawiec śle spomiędzy
desek płotu
nasłuchuję szelestu i tanecznych rytmów
szukam dziedzińca
pachnącego starym winem
za płotem spodziewałem się
twojej obnażonej szyi
w chwili sekretnej kiedy lekko
zwinęły się od podmuchu gorąca
jeszcze niegotowe listki
Święte deski
w spróchniałym pniu święty
jest próg lasu i święte
jego sosnowe miecze połamane wiatrem
pochwalone bądźcie liście gontów
cerkwi w Uluczu święte krokwie
pastoforia i nawy
klękam przed wami na Dębniku
pod każdym skrzyżowaniem desek
z żołędziami różańca
pochwalony niech będzie Chrystus
na północnej ścianie i choćby
wzniesienie jednej modlitwy
Nieprzespana
noc jest kobietą wietrzy pokoje
odkurza obrus po kolacji
szuka piżamy wokół wanny
przed snem kleci wiersze o miłości
nieustannie poluję na jej czarne kruki
czerwone paznokcie różowe pośladki
rozmyślam w co ubrałaby się
dla mnie i jakie lubi wino
czy nosi bursztyny ze szkatułki
nieznanego mi koloru
wszak noc jest z porcelany
a dzień ażurowym zachwytem
i nie próbuję domyślać się
koloru jej oczu - byłoby ciemno
Bieszczadzkie podniesienie z ciemności
przyszła tu do spowiedzi
jeszcze młoda tylko moje lata
rosną pod cerkwią
w dawno zatopionej dolinie
przyniosłem z łodzi
łemkowską chustkę z chmurnych liści
zarzuciła ją okrywając ramiona
podeszliśmy pod płomienie
nie dowierzając naszej samotni
zdumiona ciemność
przylgnęła do sowiego skrzydła
patrzyła na nas idących w podartych trzewikach
linią brzegu
do góry rozjaśnionej pochodniami świerków
cerkiew czekała
już nas dojrzeli z ikon
a ona w mokrej sukience
nawet w wierszu niezmienna
nieosiągalna
Ciało
Udało się iść razem od urodzenia,
poruszyć jego wnętrze
gdy dotykało bezruchu jeziora lub pustyni.
Udało się żyć ze sobą pół wieku
w starzeniu odliczanym minutami,
zarządzać majątkiem czasu, kawałkiem drogi.
Udało się rozjaśnić samego siebie
we włosach i myślach,
zdobyć kilka dobrych manier,
upływać w cudzych dniach i latach.
W różnych postaciach dochodzić donikąd, do schyłku.
Udało się zgubić chętkę na powroty,
poruszyć niewidzialny teren,
gdzie niegdyś oddychało światło.
W ostatni dzień roku
Zapadaliśmy się w Czas ku młodości,
kiedy długość ciał nie była większa niż pół metra,
na końcu starość niewiele dłuższa.
Mierzyliśmy drzewa, nuty i rzekę aż po morze.
Nikt nie dosłyszał bijących dzwonów,
łagodnej muzyki spod śniegu.
Pozostawiliśmy nienaruszoną ciszę,
delikatne spojrzenie lasu,
sarnę oszołomioną racą.
Czapka
Kiedy byłem małym chłopcem
marzyłem o leninówce z twardym daszkiem.
Chodziłem wtedy w wielkiej
czapie z pomponem.
Ocierałem nią o chmury,
bo zimy były śnieżne i mroźne.
Dachy zasypiały na biało po bożemu,
woda w misce szczypała jak w kropielnicy.
Grudzień dorzucał trochę orzechów.
Zdejmowałem ją dopiero na wiosnę
– pod krzyżem.
Wtedy słońce wracało spoza ziemi.
Szukająca czasu
Kobieta idzie ścieżką wzdłuż jeziora
zabetonowanego szarym lodem.
Trudno jej złowić wzrokiem którąkolwiek z fal.
Wyobraża sobie, że pod tą skorupą może płynąć
naznaczona komuś specjalna woda.
Na dnie jeziora istnieje miasteczko, w którym panuje
zgodne współistnienie wschodów i zachodów
szarości i blasków.
Na rogu głośnego skrzyżowania jest bar.
Tutaj w akwariach pływają ryby na mini transatlantykach
obserwowane przez czujnych zjadaczy golonek.
W pokojach na piętrze zawinięte w eleganckie serwetki
stoją dzbany z ikrą. Wraca ciepło.
Ze ścian po dziurach z wbijanych gwoździ sączy się
wieczne współistnienie wód płodowych,
wtedy na podłodze poruszają się łożyska.
Jest kobieta. Czuje spokojny powiew wiatru.
Stawia lekko kroki w butach new balance.
Mokre włosy sosen opadają na jej ramiona:
pierwsza nieśmiertelna błyskotliwość fali.