JERZY SUŁKOWICZ
Prozaik, ur. 31 grudnia 1960 r. w Rzeszowie. Mieszka i tworzy w Boguchwale
k/Rzeszowa. Do 1987 r. pracownik Zakładów Naprawy Samochodów w Boguchwale.
Obecnie kierowca w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym w Rzeszowie. Jego pasją jest kino, inspirujące go do twórczości pisarskiej.
Debiut literacki: «Znikające złudzenie», powieść, 2000 r. Książka została uznana
za najlepszy debiut prozatorski województwa podkarpackiego 2000 roku i
nagrodzona przez Wojskową Galerię Malarstwa w Rzeszowie.
Kolejna powieść, to «Karmatmaka», 2003 r. (ciąg dalszy «Znikającego złudzenia»). Za tę
książkę autor otrzymał «Złote Pióro», prestiżową nagrodę Związku Literatów Polskich, 0/Rzeszów.
Pracuje obecnie nad trzecią częścią «Znikającego złudzenia», zaś w jego dalszych planach mieści się powieść «Żabnik» ( biograficzna opowieść o życiu młodzieży z miejscowości Boguchwała).
Kontakt elektroniczny
jerzyw44@vp.pl
Fragmenty prozy
Jerzy Sułkowicz
Karmatmaka
(fragment powieści)
Z
mącone myśli przerwał spazmatyczny kaszel leżącej przy ścianie kobiety. Zerwali się na równe nogi. Nie była im obojętna. Dziadek próbował utrzymać ją w pozycji leżącej. Wyrywała się, krzyczała z bólu. Widziałem jej rany na piersi wyłaniającej się z pod koca. Płakała. Stałem bezczynnie obok, nie wiedząc, czy mogę się na coś przydać. Wolałem na wszelki wypadek nie podejmować żadnych kroków. Carl ją uspokajał, a Dziadek robił okłady szmatą nasączoną wodą, podaną przez chłopca, który zdawał się być niezmiernie przejęty jej stanem. Trwało to jakąś chwilę... wreszcie, po kilku minutach zamilkła…zrozumiałem, że na zawsze. Otoczyli ją wszyscy. Byli bezsilni. Dziadek pocałował ją w czoło. Twarz kobiety przepełniona ostatnim tchnieniem życia, zdawała się być teraz spokojna, pozbawiona ziemskich zmartwień. Uwidaczniała w uśmiechu radość z odzyskania upragnionej wolności jej umykającej z wolna duszy. Nakryli ją kocem. Przez pomieszczenie przemknął wiatr. Zjawił się nagle, jakby znikąd. Przeniknął mnie swoim delikatnym chłodem. Chwilę później znowu było spokojnie. Do czasu. Chłopiec przestraszył się. Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Miotał się nerwowo, aż wpadł w histerię. Skomlał jak pies, wił się przerażony, ocierając twarz o ścianę, jakby chciał wejść w nią i zniknąć na zawsze, wyrwać się ze świata, którego jeszcze nie rozumiał, a który teraz przeraził go śmiertelnie. James podbiegł do niego i objął tak mocno, przyciskając do piersi, aż tamten jęknął. Płakał nadal opierając się o jego ramię. Uspokajał się. Patrzyłem na to ze wzruszeniem. Ból zacisnął mi gardło. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Inni też milczeli. Po kilku minutach odezwał się Carl:
— Nie możemy jej tu długo trzymać. Trzeba spalić ciało.
Na dźwięk tych słów chłopiec zaczął się znowu szarpać. Po chwili jednak uspokoił się i doszedł do siebie.
— Skocz no zobacz, co tam na dworze! — rozkazująco odezwał się Carl, zwracając głowę w stronę Dziwnego. Nie ociągał się. Chwilę później już go z nami nie było. Wrócił po jakichś pięciu minutach. Zaskoczeniem dla mnie było, że mówił i to całkiem do rzeczy.
— Pewnie to tylko ten jego strój — pomyślałem.
— Wiatr ustał — odezwał się. — Jeszcze jest jasno. Można wyjść.
Nic nie odpowiedzieli. Podnieśli drewnianą pryczę bez nóg, na której leżała kobieta i nieśli ją wolno z głowami opuszczonymi. Dziadek, James, Carl i gruby John. Reszta, wraz ze mną, pogrążona w zadumie snuła się za tym cichym orszakiem śmierci, wolno, po schodach, w stronę wyjścia. Obserwowałem ich w ciszy duszy. Kilkanaście minut później staliśmy na otwartej przestrzeni, wśród nagich, piaszczystych wydm, na których nic nie rosło. Widoczność była ograniczona. Kilkaset metrów dalej dało się zauważyć tumany kurzu odchodzące z każdą chwilą w nieznane. Pomogłem grubemu Johnowi wykopać dół. Inni przygotowywali ciało. Oblali je czymś, czego nie znałem i podpalili. Stałem, trzymając w rękach łopatę wbitą w piach i patrzyłem na tę scenę pożegnania. Ogień buchał w moją stronę, a jego gorące płomienie z odległości kilku kroków paliły mnie po twarzy tak mocno, jakby pragnęły mi coś powiedzieć. Nie cofałem się, chciałem je czuć. Sprawiały mi fizyczny ból, a jednocześnie uspokajały wewnętrznie.
Ciało dogasało. Pozostało z niego jeszcze tylko kilka strzępów, reszta to pył. Carl zadecydował, by spoczęło w dole. Dym opadł. Ostatnie uderzenia łopatą i mały wzgórek na pustyni odznaczał się drewnianym krzyżem wbitym w jego wierzchołek. Staliśmy wokół i milczeliśmy. Nie wiem, dlaczego, ale poczułem chęć mówienia. Nawet się nie zastanawiałem. Słowa same wydobyły się na zewnątrz:
— Dlaczego? Dlaczego odchodzą niewinni? Komu są potrzebne te wszystkie ofiary? Po co nam ból i cierpienie? Nie mamy żadnej nadziei. Już nic nie jest takie samo. Ona miała to szczęście być zaproszoną do stołu na ucztę zbawienia. Nie będzie pamiętać jak szalone, sadystyczne i samobójcze jest nasze życie. Przejdzie z pustki rzeczywistości w radość wieczności. Jej ziemskie ciało odchodzące w pył rodzi nadzieję na nową powłokę, radosną jasność, obietnicę życia wiecznego. Amen.
Jerzy Sułkowicz
Znikające złudzenie
trzeci tom, fragmenty
T
ymczasem ściemnia się. Dzień zamyka wrota teraźniejszości. Niebo zmienia kolory. Staje się niespokojne, gniewne, drapieżne. Od strony oceanu kieruje się wolno w moją stronę warstwa kłębiących się chmur. Wbijają swe brudne pazury w szczyty wieżowców. Sięgają już dolnego Manhattanu. Reszta horyzontu jest nietknięta. Czuję w tych chmurach gniew atakującej szybko nocy. Słyszę niespokojny pomruk Hudson River. Wiatr wzmaga się. Łazi po drzewach… tańczy, rozlewając niepokój po ulicach. Nadciąga burza... Zasypiam.
— Tak bardzo się boję. Dlaczego nikt mi nie pomoże? Tatusiu, zlituj się, gdzie jesteś? Nie rozumiem, co się dzieje? Widzę wąskie, metalowe drzwi. Odczuwam strach. I te oczy, wpatrzone we mnie, bez jednego mrugnięcia powiek… ojciec… Max… widzę go... a teraz? Mgła… gęsta, brudna, przerażająca, wypełniona myślami. Skąd ją pamiętam? I znów pustka. Jestem tak bardzo zmęczony. Czekam. Wokół cisza. Czy ja umarłem? Boże, czy umarłem? Niech mi ktoś pomoże! Niech pomoże! Mamo... mamo… mamo!
— Patrz tato, patrz, muszla. Czy mama mnie kocha?
Nie słyszę jego odpowiedzi... czemu? On nie odpowiada. A powinien, chciałbym, by mi odpowiedział. Tęsknie za Jego słowami. Nie widzę Jego twarzy. Nic już nie widzę. Dlaczego nie widzę jego twarzy?! Znowu pustka. Czemu jest tak cicho? Nie znoszę takiej ciszy. Ona mnie dotyka, rani, naznacza. A teraz? Ta kolejna twarz? Czyja jest? Nie rozpoznaję jej. Przeraża mnie. Ale... tak, teraz przypominam sobie. Jego włosy, skroń, krew spływająca... i słowa. Do kogo on mówi? Do mnie? Czyż na pewno do mnie? Zapach nadchodzącej burzy. Chmury nad Golgotą. Smak pyłu w ustach… i ból, ból, ból nie do zniesienia...
— Panie poruczniku Loitzl! Co z panem? Panie poruczniku!
— Marcus? To ty? Czy to naprawdę ty? Pomóż mi przyjacielu, pomóż. Tonę w tym bagnie. Wyciągnij mnie, uratuj. Nie znoszę już wojny, nienawidzę jej; tego strasznego zimnego brudu wewnątrz siebie. Zrób coś bym odetchnął, nabrał sił, bym zrozumiał, bym wreszcie pojął. Marcus! Przyjacielu, pomóż…
Widzę teraz przed sobą człowieka, który jak Dawid walczący z Goliatem… kim on jest? Kogo mi przypomina? To mój ojciec? Czy to Max? Przyjacielu! Kim jesteś? Nie widzę twojej twarzy.
Znowu pustka… Ta postać… Amaar… pamiętam… dobrodusznego starca patrzącego łagodnie, z twarzą pomarszczoną, którego długie do ramion śnieżnobiałe włosy, jak biała wełna, jak jaśniejący w oddali wizerunek otaczającego mnie horyzontu, dodawały mu tysiącletniej powagi, przed którą chyliłem swoje gładkie czoło. Siwa broda zapleciona w dziesiątki cienkich warkoczy opadała swobodnie na jego chudy, wynędzniały tors, pozbawiony wierzchniego okrycia…
— Śmierć nie istnieje — powiedział. — Bo czymże ona jest? To, czym jesteś, jej się nie obawia, a tego, o co się obawiasz, nie posiadasz. Ty nie umarłeś, masz wybór… zapamiętaj jednak: ciągle żywa dusza, zawsze martwe ciało… idź i ucz się, a poznasz czterech, którzy dadzą ci odpowiedź.
Delikatna mgła okryła jego twarz biało powłoką. Oddalał się ode mnie. Zostałem sam. Poczułem bezgraniczną tęsknotę. Krzyczę z bólu. Potrzebuję kogoś… by mnie uleczył, wyzwolił.
— Ted, gdzie ja jestem? Ted!
Odpływam… znów nic nie słyszę. To cisza przed burzą? Chyba tak. Bo teraz znów coś zaczynam słyszeć. Ten dźwięk, niesamowity. Co to jest? Słowa, słowa, słowa. Chcę je słyszeć? Nie, ale są mi dane. Musze je znów usłyszeć. Po co? Po co? Po co?
— Nazwisko! Ty żydowska świnio! Nazwisko!
Boże, nie mogę sobie przypomnieć. A on krzyczy tak strasznie. A ja nie mogę. Co on mi zrobi jak mu nie odpowiem? Boże pomóż! Ranią mnie jego słowa. Krew tryska ze skroni. Twarz Jezusa ciągle mam przed sobą, a ten krzyczy, krzyczy, krzyczy. A ja nie mogę sobie przypomnieć, nie mogę. I znów ten chłopiec z ziemniakiem w ręce. I ta jego dziecięca twarz. Kogo mi on przypomina? Kogo? A tam w oddali…
Poncjusz Piłat w poplamionej krwią tłumu szacie.…A jego ręce świeżo umyte, ociekające kryształową wodą. I Jozajasz stojący obok. Czemu oni tam razem? Czemu?
Jezusie! Chyba oszaleje! Pomóż mi!... Ulga… znów ulga. Komu ją zawdzięczam? Na długo? Ileż jeszcze mam znieść? Ileż jeszcze? Musze przeczekać, odetchnąć. Może już się nic nie wydarzy? Może. Mam nadzieję. Pragnę ukojenia. Gdzie mam go szukać? Dokąd się udać, by odnaleźć spokój? I znów cisza. Ale dźwięki nadchodzą. Tak. Słyszę je. Boję się ich, ale nie mam nad tym władzy. Nad niczym już nie panuję. Nie mam sił. Krzyk tysięcy przeszywa mnie; rozrywa moją dusze na strzępy. Smród wydobywający się z wysokiego komina w Auschwitz i krzyki... krzyki dzieci, kobiet, starców, niemych bydląt pozbawionych godności, człowieczeństwa. Kto na to pozwolił? Kto? Boże. Ja już nie chce tego słyszeć! Już nic nie chcę słyszeć... Mamo! Pomóż mi! Mamo!
Czemu ciągle widzę krzyże? Te same trzy. Parno. Duszno, dźwigam drewnianą belę przywiązaną do ramion. I przybijają mnie ćwiekami. I wznoszą wysoko, ponad szczyty wyobraźni. Patrzę i szukam ukojenia. Gdzie go znajdę? Gdzie? W Jego twarzy... On też cierpi. Czuję to. Widzę go jak podąża zakurzoną drogą pod górę. Tłum krzyczy, pluje w jego stronę, rzuca obelgami… a On idzie nadal, utrudzony, pozbawiony nadziei, samotny…
Oficer w zielonym mundurze, z widniejącymi na kołnierzu czarno-srebrnymi podwójnym błyskawicami Waffen-SS, przystawia zimną lufę Lugera do mojej skroni i pociąga za spust… Wrota czasu otwierają się. Zanim kula roztrzaska moją głowę i umrę po raz kolejny, zatopię się w modlitwie: „Szema Yisroel, Adonai elohenu, Adonai eha-a-a-ad”.
Teraz czekam, by On przestał patrzeć na mnie, odwrócił wzrok w inną stronę i spojrzał na kogoś innego, bym mógł wreszcie odpocząć, odetchnąć, poczuć ulgę, gdy będą zdejmować ten ciężar z moich ramion i pozwolą mi już na zawsze zamknąć moje zmęczone życiem oczy. Tak. Chcę umrzeć i nie pamiętać niczego, co przeżyłem, co widziałem. Niczego.
Ale niestety… ciało kobiety zamienione w pył, by spalić zarazę, okrywa moją pamięć smutkiem na nowo. Stoimy tam w milczeniu. Ja i ludzie przyszłości, nowi bohaterowie świata. Ogień dogasa, słowa same wydobywają się na zewnątrz… ”by jej ziemskie ciało odchodzące w pył zrodziło nadzieje na nową powłokę, radosną jasność, obietnice życia wiecznego… Amen”.
Widzę Jego spokojną twarz. Nie czuję już niczego. Patrzy na mnie. Krew wypływa z jego boku, z poranionych dłoni, które wyciąga do mnie chcąc mnie uścisnąć, przytulić, by zamienić mój ból w radość oczekiwania. Może teraz będę mógł wreszcie zasnąć. Może teraz... może teraz... .może... może… mo...
— Ukrzyżuj go! Ukrzyżuj! — słyszę w wyobraźni.
A jednak nie. Ukojenie przyjdzie znacznie później. Choć nie chcę, musze spektakl obejrzeć do końca. Słońce wznosi się wysoko, sprawiając mi ból swoimi gorącymi promieniami. Usta spękane z braku wody ranią się w dotyku. Kurz ponad murami świątyni. Rzymscy żołnierze w sile oddziału brną wolno w moją stronę po grząskim, sypkim piasku. Tłumy wiernych zmierzających na święto Paschy, zapełniają horyzont ze wszystkich stron. A w oddali, postacie zbliżające się. Patrzą na mnie. Czegoś chcą. Idą tłumnie, a ja nie mam pojęcia, co powinienem dalej czynić. Amaar, Marcus Horowitz, Tim, bezimienny chłopiec o twarzy dziecka, Karl, Dziadek, James, Gruby Jon, chłopiec w skórzanej kurtce, oficer niemiecki z dystynkcjami kapitana, Jozajasz, uśmiechnięty jak zawsze, Poncjusz Piłat, ten, który przybijał mi ręce do krzyża, dwaj rzymscy żołnierze z celi lochu w Jerozolimie, Marek Decimus Gaius; żołnierz, którego Jozajasz dźgnął nożem, Barabasz rzucający obelgami… nawet biedak, któremu dałem jeść na ulicy Nowego Jorku i cała reszta... wszyscy, których pamiętam, których dane mi było w życiu poznać.
Tłum zebrał się obok… patrzy i krzyczy: — Ukrzyżuj go! Ukrzyżuj!
Zbliżają się. Nie wiem gdzie mam się schować, co powinienem czynić? Czy ktoś mi pomoże? Ich dłonie sięgają już mojego ciała. Czuję ich dotyk. Łapią mnie, szarpią, wyrywają ręce z przegubów… krzyczę, krzyczę, krzyczę…
— Aaaaaaaaaaa!!!