Członkowie Oddziału

Rzeszów

Preambuła statutu ZLP


Związek Literatów Polskich jest zawodową organizacją pisarzy. Jego członkowie, w swojej twórczości i działalności, nawiązują do humanitarnych tradycji myśli ogólnoludzkiej, które w kulturze polskiej zawsze były zespolone z troską o dobro kraju i narodu. Kontynuacja tych tradycji oraz wszechstronny rozwój współczesnej literatury polskiej stanowią przedmiot starań i pracy wszystkich członków i władz Związku Literatów Polskich.



Związek Literatów Polskich

Menu

MAGDALENA ZIMNY-LOUIS



Magdalena Zimny-Louis

Urodzona w Rzeszowie w 1966 r. jako Magda Zimna. Kończyła I Liceum Ogólnokształcące im. S. Konarskiego w Rzeszowie, następnie wyjechała na dwa lata do USA kontynuować edukację. Po powrocie i czteroletnim pobycie w Polsce wyemigrowała do Wielkiej Brytanii, gdzie zajmowała się prowadzeniem klubu żużlowego, a później pracą dla brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości jako tłumacz. Zanim została pisarką, była dziennikarzem, pisującym do czasopism takich jak „Tygodnik żużlowy”, „Speedway Star”, „Evening Star”, „Żużel”, „Tempo”.

W 2005 r. w Ogólnopolskim konkursie „Pisz do Pilcha” jej opowiadanie pt. „Studnia” zostało przez Jerzego Pilcha wybrane spośród 3000 tysięcy nadesłanych i ukazało się drukiem w zbiorze opowiadań pod tym samym tytułem. W 2011 r. powieść jej pióra — „Ślady hamowania” — została wyróżniona w konkursie wydawnictwa Replika, a kolejna książka pt. „Pola”, wydana w 2012 r., została nagrodzona główną nagrodą czytelniczek na Festiwalu Literatury Pióro i Pazur. W 2014 r. autorka wydała książkę, podsumowującą lata pracy dla sądownictwa i policji brytyjskiej, zatytułowaną „Kilka przypadków szczęśliwych”. W 2016 r. — powieść „Zaginione”.

W czerwcu 2014 r. została przyjęta do Związku Literatów Polskich.


Kontakt elektroniczny

mlouis537@gmail.com



Fragmenty prozy

Magdalena Zimny-Louis

Pola

Fragment nagrodzonej powieści

L

eżałam spokojnie, nasłuchując. Do mieszkania wszedł Artur, wsadził głowę do mojego pokoju, nie wszedł do środka, słyszałam oddalające się kroki. W przedpokoju paliło się światło, oni siedzieli w kuchni, oddaleni zaledwie trzy może cztery metry od mojego łóżka za cienką ścianą. Słyszałam wszystko, każde westchnienie, brzęk i stuk.

— Napijesz się? — Artur wkręcał korkociąg, słyszałam nawet, jak skrzypiało to zmyślne urządzenie do otwierania win. Musiał przywieźć butelczynę ze sobą, bo ja w mieszkaniu zapasów wina nie miałam. Stuknęły wyjmowane z kredensu kieliszki.

— Dobre, z Nowej Zelandii. Pinot Noir. Lubisz wina?

— Wolę piwo, ale chętnie spróbuję, jak pan mówi, że dobre.

— Ja przepadam za winem, nie umiałbym zjeść kolacji, nie popijając winem. Nie smakowałaby mi.

— A ja w zasadzie nie piję, czasami tylko browara strzelę, przeważnie na pragnienie, a tak to nie. Jedynie pani Tosi nalewki…owszem, owszem.

— Lubisz moją mamę, prawda?

— Zazdroszczę panu, panie Arturze, takiej mamy. Moja była zupełnie inna, szybko mnie zostawiła samego, nawet jej dobrze nie poznałem jako osoby. Pan, dorosły już człowiek, a mamę jeszcze ma i to w takiej dobrej formie. Bo dziś to chyba tylko zwykłe zasłabniecie było?

— Obawiam się, że nie.

— Coś poważnego?

— …

— No, ale co? Do szpitala trzeba? Ja namówię, jak pan chce.

— Nie, do szpitala nie. Chcę, żeby umarła w domu, w znajomym otoczeniu, wśród sprzętów, które kocha, a nie gdzieś w bezdusznej sali szpitalnej na oczach obcych ludzi.

— Panie Arturze…

— Jej serce już nie ma siły.

— Pójdę zobaczyć, czy śpi.

Sama nie wiem, czy spałam, czy ta rozmowa między Arturem a Jackiem naprawdę miała miejsce, czy to tylko było majaczenie chorego umysłu? Kiedy się obudziłam rano, pierwszą myślą było podejrzenie, że zapowiedź mojej śmierci najzwyczajniej mi się przyśniła. Dotknęłam twarzy dłonią, sprawdziłam, czy mam oczy i nos, czy moje usta są w tym samym miejscu, co zawsze, bez ulgi stwierdziłam — jeszcze żyję. Ani mnie to odkrycie nie zmartwiło, ani nie ucieszyło.

Tylko starzy ludzie zrozumieją moje słowa. Kiedy ma się tyle lat, co ja, ciut więcej lub ciut mniej, człowiek naprawdę resztkami zdrowego rozsądku zaczyna się zastanawiać, jak długo jeszcze? I po co? Jeszcze jeden niedzielny obiad, jedna kąpiel, dwa odcinki serialu, jeszcze jedna niespokojna noc, czy dłużej? Jeszcze jedne święta Bożego Narodzenia, pierwszy dzień wiosny, kolejny sezon na truskawki? A może jeszcze śmielej, jeszcze jedne wybory prezydenckie, prawnuczki pierwszy dzień w szkole, wybory nowego papieża? I wtedy trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie: Czy ma się jeszcze ochotę na życie? Przedziwne, ludzie chorzy pragną się wyleczyć i żyć, żyć przede wszystkim, a zdrowi już tacy zachłanni nie są, bokiem ustawiają się do życia, jego mało rozważanej oczywistości istnienia. Zdrowy człowiek nie powie — jak ja bardzo chcę żyć! Tylko żyje, czasami naburmuszony, ostentacyjnie ziejący pretensją, że w ogóle musi. Inaczej człowiek chory, który niczym mantrę powtarza, jak bardzo chce żyć, jakby negocjował z losem, z Bogiem, przypominał o sobie, swojej woli życia, żeby go przez nieuwagę ktoś zbyt wcześnie do Raju nie posłał. Co innego człowiek stary, jak ja. Niby głośno mówiłam, że mam dość, oferowałam swe miejsce na ziemi komuś nowemu, ale kiedy wybrzmiały te słowa Artura o mojej zbliżającej się już teraz na poważnie śmierci, dopadł mnie niepokój i strach. Nie równało się to ze skowytem: „Nie chcę umierać!”. Raczej z pytaniem: „I to już naprawdę wszystko?”. Targnęło mną zdziwienie, że oto okręt dobił do brzegu, po krótkim, niespokojnym rejsie czas wysiadać. Już? Tak prędko? Patrząc wstecz, nie miałam wrażenia, że żyłam długo, zdążyłam wiele zrobić, wręcz przeciwnie, osiemdziesiąt lat wydało mi się marną chwilą, jednym błyskiem na niebie.

Nie chciało mi się do toalety, nie czułam pragnienia ani głodu, ale też nie umiałabym się ruszyć.

Pielęgniarka Monika weszła do pokoju, przycupnęła na fotelu. Ktoś ten fotel musiał przytargać z salonu do mojego pokoju, ale kto i kiedy, nie wiedziałam. Kiedy dziewczyna uśmiechnęła się do mnie promiennie, chciałam dotknąć jej dłoni, okupiłam wielkim wysiłkiem ten gest. Miałam wbity wenflon.

— A co to? Kroplówka? — zapytałam.

— Tak. Lekarz zapisał, żeby nam się pani Antonina nie odwodniła i nie zagłodziła — odparła delikatnie odgarniając mi włosy z czoła. — Proszę się nie martwić, ma pani również założony cewnik.

Nie zareagowałam na cewnik, ale nie mogłam tej kroplówki przeboleć.

— Przecież wczoraj z Jackiem jajecznicę i tosty jadłam, herbatę piłam — przypomniałam sobie.

Monika spojrzała w okno, potem na mnie. Miała twarz anioła, okrągłą, rozświetloną buzię, oczy koloru niebios, mogłam się w nią wpatrywać bez końca.

— Te tosty z Jackiem jadła pani kilka dni temu…

Drzwi uchyliły się na całą szerokość. Zuzanna i Artur, niczym dwie zjawy, podeszli do mnie, stąpając na palcach.

— Jak się mamusia czuje? Lepiej? — Zuzanna była blada jak ściana, kiedy mi kołdrę poprawiała na piersiach, zauważyłam, jak bardzo trzęsą jej się ręce.

— Lillę sama w Katowicach zostawiłaś? — zapytałam.

— Nie całkiem samą. Koleżanka się do niej wprowadziła, Samuel zachodzi… Daje sobie świetnie radę. Artur takie piękne mieszkanie im kupił… Mam zdjęcia, za chwilę przyniosę… A jak się mama czuje? — Zaglądała mi w oczy z niepokojem. Bała się mojej śmierci, choć osoby tak głęboko wierzącej wizja odejścia z tego marnego świata nie powinna trwożyć.

— Nie wiem, jak ja się czuję — powiedziałam. — Podłączyliście mnie do rurek, nie wiem, co się działo przez kilka dni, słaba jestem, nie mogę się podnieść z łóżka. Co mi jest?

— Wszystko dobrze — uspokajała mnie córka.

— Dużo lepiej — dodał mój syn.

Artur gładził Zuzannę po plecach, kiedy się nade mną nachylała. Dużo było troski i miłości w tym geście, patrzyli na mnie z niepokojem, ale na siebie z serdecznością, co tam kiedy było między nimi, poszło precz.

— Mamo, dobrze ci się oddycha? — Artur obszedł lóżko z drugiej strony, miałam teraz swoje dzieci po prawicy i lewicy, zawsze tak chciałam się pożegnać.

— Dobrze… całkiem dobrze… — wyszeptałam.

Pielęgniarka Monika delikatnie odsunęła Zuzannę na bok, nachyliła się nade mną.

— Przeprosimy teraz gości, zajmiemy się toaletą, trzeba panią odświeżyć, uczesać, zaraz się pani lepiej poczuje. Proszę mi troszeczkę pomóc, ile pani da radę, spróbujemy zdjąć tę koszulę. Panią Zuzannę poprosimy o miednicę z ciepłą wodą, mydełko, ręczniczek, miękką gąbkę… — Słowa Moniki płynęły niczym potok, pozwalałam jej na te czynności wokół mnie bez szemrania. Nic jej nie mogłam pomóc przy tym ubieraniu, myciu, czesaniu, ale też nie protestowałam, ona cały czas mówiła. — Człowiek jak się odświeży, zaraz mu lepiej. Mój mąż twierdzi, że jak tylko umyje samochód, auto od razu lepiej chodzi, szybciej jedzie, ciszej… Tak samo jest z człowiekiem. Doktor zapisał kroplóweczkę dwa razy dziennie, podepnę jedną teraz, a jak wrócę po południu, podepnę drugą. Pani Zuza gotuje rosołek, czuje pani zapach? No, teraz lepiej… Zrobiłam pani fryzurę wystrzałową, podać lusterko? A, to może później. Jeszcze bym pani dłonie natarła jakimś kremem, bo bardzo suche. Na polu dzisiaj ziąb, deszcz lał cała noc, wiatr się ruszył, trzeba już zimowe płaszcze zakładać, czapki, szaliki. Znowu się zacznie kichanie, smarkanie, moje dzieci wiecznie chore, mówię pani, żadnej odporności, a przecież na wsi chowane. Ja jestem z Rzeszowa, ale mój mąż pochodzi ze Zwięczycy, zaraz po ślubie przenieśliśmy się do niego na areały… No, dobrze, proszę się teraz zrelaksować, kroplówka ładnie schodzi, godzinkę będzie lecieć. Zostawiam panią na chwilę.

Zamknęłam oczy. Nie czułam bólu, tylko zmęczenie i senność. Obecność Moniki dobrze na mnie działała, cieszyłam się, że moje dzieci przy mnie czuwają, spodziewałam się wnuczki zobaczyć przed śmiercią, niestraszna mi była perspektywa rozstania.

Zuzanna weszła do pokoju.

— Mamo, posłałam po księdza — powiedziała, siadając na fotelu obok łóżka.

— Pamiętasz Zuziu, jak twój ojciec umierał i wezwaliśmy księdza z ostatnią posługą? — przypomniałam jej. Waldemar bardzo się zdenerwował, nie chciał się do wielebnego odezwać, udawał, ze śpi, ale w końcu udało się sakramentu chorego udzielić. Teraz wiem, jak się czuł, tak ostatecznie, bo przecież po ostatnim namaszczeniu nie żyje się dalej, tylko umiera.

— Pamiętam. Zdążyliśmy, komunię przyjął ostatnim świadomym odruchem. Niech się mama nie denerwuje, ale mój proboszcz z odwiedzinami chciał przyjść, to zaproponowałam, aby… aby… no, po prostu… — Zuzanna pogubiła się kompletnie.

— Dziecko kochane… wyspowiadam się, niepotrzebne twoje obawy, ja wiem, co się wokół mnie dzieje… — mówiłam z trudem. — Rosół gotujesz? Nie zapomnij cebuli na gazie uwędzić…

Jeszcze rano łatwiej mi było wypowiadać słowa, po południu towarzyszył temu wielki wysiłek.

— Mamo, mamusiu, Artur zaraz powinien przyjechać z księdzem, niech mama odpocznie sobie. Proszę, niech mama nic nie mówi…

Nie czekała na moja odpowiedź, wyszła, zamknęła za sobą drzwi. Nie zdążyłam jej poprosić, żeby mi odsłoniła firanki w oknie. Chciałam popatrzeć na niebo, na przetaczające się wolno ciężkie chmury, zmieniające się ich kolory i kształty. Zawsze mnie widok najgroźniejszego, nawet burzowego nieba uspokajał. Nie mogłam zawołać Zuzanny ani pielęgniarki Moniki, sił mi zabrakło, powietrza w płucach, ale spokój był w mojej głowie. Patrzyłam, czy mucha jaka nie przyleciała po mnie, po moją duszę. Czułam najwyraźniej, że dusza jest we mnie, nie tylko to stare, uszyte jak z kawałków ciało, ale dusza stanowi o mnie i tym kim jeszcze będę. Bo gdyby nie, to jakże żal byłoby umierać.


 

Związek Literatów Polskich