Ryszard Kulman, Wszystkie kobiety

Rzeszów 2009
Ryszard Kulman, Wszystkie kobiety

Dedykowany Kasi Gładysz tomik poetycki zawiera 45 wierszy. Za ten zbiór Ryszard Kulman otrzymał „Złote Pióro”, nagrodę rzeszowskiego oddziału ZLP za 2009 rok w kategorii poezja. Projekt okładki i grafika: Izabela Kulman. Wydawca: Podkarpacki Instytuł Książki i Marketingu, Rzeszów.


Z recenzji

Kobiety jedna za drugą, które przesuwają się przez ten tomik, bywają bardzo różne, wspaniałe i okropne, współczujące i bezlitosne, wierne i zdradliwe. Ale widać wyraźnie, że są najdotkliwszym głodem męskiego życia, nawet jeśli sami mężczyźni myślą (lub udają), że chodzi im przede wszystkim o pracę, karierę, pieniądze i sławę. Nie da się bowiem uwolnić od tej strasznej i cudownej jedności, jaką ustanowił ON, pochylający się Nad żebrem wydartym — bez mojej zgody.

Helena Zaworska, Nienasycony głód, „Literatura” 1998 nr 3

Wybrane z tomiku

Moja Sarah | Dziewczyna z winem | Gioconda Beksińskiego | Taniec Bantu | Szczęście kobiety |
Migdałowe Safony | Anioł | Bez makijażu | Kocham cię | Wszystkie kobiety | Retrospekcja madame | Naima | Ticos | Kobiety używane | Pornografia | Budzą się kobiety | Uśmiech Fausta | Poród |
Nagość | Hollywood | Warunek | Muza Beksińskiego | Kochanki | Kobieta Beksińskiego | Zdrada | Alegoria | Ostatnia samarytanka |

W tłumaczeniu na angielski Katarzyna Boczon-Dobbie

BEKSINSKI'S GIOCONDA | BEKSINSKI'S WOMAN |



Moja Sarah

Tomkowi Korzeniowskiemu
— za otwarcie Bramy Jaffy do Jehudy Amichaja


Kim jesteś ostrzyżony jak Samson Europejczyku
Z pustym wzrokiem spoczywającym na mojej miłości
Niosłeś ją nieświadomy holokaustu
Smyczków Paganiniego cyklonu złota
W ekstazie ostatniego krzyku elit i żebraków
Nawijających nitkę życia na serdeczne nasze palce
Czujących ulgę że nie zapomniano ich nazwisk

Stoję naga przed tobą bo wiem że nigdy nie zapomnisz
Zapalić chanuki na kirkucie przy sanockich Kiczurach
By ogrzać łzy mojej babki Rahab
Smak cynamonu w kawie Kalmana
Który opisując na jej biodrach kresowy mesjanizm
Przewidział nadejście rock-and-rolla
I rytm Dan Ar Brasa

Moja Sarah całowała inaczej
Jej język rozpoznawał horyzont moich powiek
Drżenie czaszek zabitych przyjaciół i wrogów

Kocham ją
Kropla za kroplą spijam krwotok jej Galilejskiego mleka
Teraz tutaj teraz zawsze

Sanok — początek XXI wieku...



Dziewczyna z winem

Iriyise — z teatru w Ife


— Ej, albinosie, mój Ogun* ciebie rozpoznał.
Masz od niego butelkę francuskiego wina.
Sącz go jakbyś mnie sączył.
Dobrze ci zrobi, prześpij się z nim, zaznaj szczęścia.
Nie powiem że cię kocham, to zbyt łatwe.
Jeśli pragniesz — tańcz biały szamanie
na czarnym pępku Jorubki,
w brzęku bransolet i dudnieniu drewnianych gongów.
Pośród pysznych piór kakadu
łbem jednorożca przebij mnie,
jeszcze bez imienia
i nie dziękuj.

Unoszę do warg podaną butelkę.
Przez niebieskie szkło,
widzę wokół jej serca i pod brzuchem,
nabożny miąższ chciwego Abiku**.

Kaduna — Nigeria


* Ogun — bóg plemienia Joruba w Nigerii. Współcześnie przyrównywany do Dionizosa, Apollina i Prometeusza.
** Abiku — błąkający się duch dziecka. Według wierzeń Jorubów jest to dziecko, które umiera i wciąż rodzi się na nowo, aby dręczyć matkę.



Gioconda Beksińskiego


Zabiję każdego kto źle dotknie
Bez hard rocka symfonii Szymanowskiego
Fikcyjnie grzecznego w nim chłopca

Moja histeria to euforyczne floresy jego ręki
Nieustanna monografia pindy i patrycjuszki
Szuranie fluidu piękna w perłach brzydoty
Mirandy ciepła w łzach ostatniej dziewicy
I pierwszy obcy jęk w sypialni jej brzucha

W rytmie crescendo przypalam papierosem
Sanocką poezję nagą w sobie Giocondę
Znaczę co bolesne a nie całkiem obrzydliwe
Kanibalizm miłości pornografię Boga
W ekskrementach cierpienia jego nasienie

Pamiętasz naszą miłość mój mistrzu Beksiński
Z jej skaleczonego uśmiechu namalowałeś ekstazę
Jako doskonały kształt kałuży


Taniec Bantu


Szaman
językiem kimbundu
jak lśniącym grotem rozkręcał bransolety
na kawowych nogach kobiet Ibo
bez ducia w trąby
oślizły księżyc skakał po baobabach
węże podchodziły pod stopy pod krtań męskości
balansował ogień na spotniałych tykwach
i rzęsisty deszcz padał
pod nogi antylop na leniwych biodrach
w upalne popołudnie
slumsu
w centrum Kinaxixi

Angola — jesień, Lubango



Szczęście kobiety


Przez moje ciało ocaliłbyś duszę
Arja Tiainen

Dawniej patrzyłem na ciebie
Teraz w oczy które uśmiechają się
Dawniej odrzucony wzrok i milczenie
Teraz szczęście kobiety jak macierzyńskie piersi
Moje ciało widzi twoją nagość
Ile bestii musi wtargnąć
Między nasze mrugnięcia powiek
By bezustannie być przynętą mięsa dla mięsa
Precyzyjną pozycją paryskiego dandysa
W twoim słodkim jęku:
Kocham krótko jak sierść łasiczki
Długo jak opadającego w moje usta syna
Kończę anglistykę zacznę antropologię
Poznam naukę o człowieku jego rasowy głód ognia
Kocham świat:
Abrahama Buddy Chrystusa i Mahometa
Który urodziłam bez ich wiedzy jak bękarta
Mieszkam w genach boskiej substancji
Szczęście sprawiedliwie oceniło moją miłość
Która dotąd była ślepa jak ty


Migdałowe Safony

Ogień wyrwał mi się z ręki
Susan Coolidge

Gdy moja ręka sprawiedliwości opiera się o ich lustro
W którym pomadują włosy śliną swoich snów o wierności snów
Bez zmęczenia codziennie rano przez całe swoje życie
I stają się podobne do matki — uciekam w ich nabrzmiałe piersi
Ssę łaskawe ich mleko ecstasy do samotnego dna samotności

Jego smak to mój Paryż bez burdeli kapiących aniołów
Niemodlący się za nami teraz i w godzinie śmierci naszej
To wyrafinowany freestyl Picassa w codziennym kolorze Fausta
To każda niedomyta dłoń z zieleni sanockiego parku
Z dotknięcia fletodźwięku Goethego

W fluorescencyjnym dresie białe Polki migdałowe Safony
Tańczą swinga filozofują o wolności o seksie o Styksie
Gdy czują w sobie obnażoną Julię wściekającą się na Romea
Walą pięściami w rupieć nieba bez księżyca i słońca
Jęczą: niechże Bóg w nim zaśpiewa zmęczony naszą ekstazą


Anioł


Jej myśli nie biegną skórą ofiary
Uroczym ciałem nie karmi przeklętego
Nie spostrzega gdy malujący jej biodra
Ekscentryk Dali połyka ich frykcyjność

W mężczyźnie widzi dom
Zadbane paznokcie
Najpiękniejszy uśmiech
Oczy z przejrzystą głębią
Paradującego słowika

A między nami leży anioł
Drży złapany na gorącym uczynku
Patrzenia na wzwód

Kochani
Zrodzimy wiele gwiazd
Zrodzimy wiele krwi


Bez makijażu

pamięci Judith

Jej ojciec, potomek okrutnych Kreoli
zapił się na śmierć. Matka z Chiapas —
zanim uciekła w schizofrenię,
umieściła ją w klasztorze w stanie Oaxaca.
Kamienne mury nie były miłym przeżyciem.
Gdy została pierwszy raz zgwałcona napluła na krzyż.

Na prawej ręce miała cięcia po brzytwach
ślady po bójkach na plażach Jukatanu
i trwałą bliznę na lewej piersi,
po której niewidomy nigdy nie trafi do piekła.

Piękna bez makijażu, z kropelką krwi ojca
rozmazanej ze wstydem na wardze,
w obskórnym hoteliku Meksyku
przy parku Chapultepec —
w którym bezdomne dzieci nocy
wyrywały tukanom tęczowe pióra —
wzięła mnie w rękę i umieściła między nogami.

Meksyk — Veracruz



Kocham cię


Codziennie kłócimy się o słowa: kocham cię
Gdy ubierasz mnie w ich perfekcyjny komfort
Jestem głową która zrzuca z ciebie szatę spodni
Sługami warg obejmuje drgające skrzydła serafinów
W spokój duszy wbija zdradę władzę obsesję
Bez poufałości bez idei bez wstydu Szekspira
Otacza się rojem wielbicieli różowych okularów
Gdy gardło wysycha krzyczy: obnażaj ziemię jak usta

Bo ziemia to nonszalancki testament American dream
Los Angeles dzieci kwiatów księżyc Neil Armstronga
Uczucie deja vu pijanej Saganki w jej Witaj, smutku
Chrzęst ciszy malutkiego jak łza krucyfiksu z lapis lazuli
Parne lato histerycznie wyjącej karetki Merilyn Monroe
Wolność która rzuca w świat swój wojenny okrzyk
Na bruku nocy rozchylone uda czarnobiałej Madonny
I głos Boba Dylana z gulą słońca na nich

Tak poznajemy miłość rozrzucone w niej ręce
Skorumpowani jak poeci fitoterapią diabelskiej róży
Na pustej ulicy bez światła latarni piękna i sławy
Jedni w ramionach drugich


Wszystkie kobiety


Wszystkie kobiety
z powodu przewlekłego alkoholizmu poetów,
zboczeńców, religii, głupich prezydentów;
na łóżku intryg, wojen, smogu, inflacji i bezrobocia —
tęsknią mrocznym pięknem.

Pół życia tracą na poszukiwanie miłości.
Prawie drugie pół za egoizm w odnalezionej.
Resztę na stworzenie dyskretnej próżności;
makijażu, rajstop, podpaski higienicznej,
i oczywiście dnia i nocy dla swojego Boga.

Nie liczą ile ma lat pierwszy i ostatni z mężczyzn.
Wstydzący się ich długich nóg, prędkich ruchów
penisa, śliny cuchnącej nikotyną, pudru Soir de Paris
w kroczu Sulamitki, z którą śpi od czasu ewolucji.

Wszystkie kobiety,
z plecami Madonny, chude, ale z piersiami,
monstrualnymi biodrami — wysłupujące z nich
jak ze ślubnych sukien — płody kochanków;
wiernie słuchają wecowania ich różawych paznokci.

I nie zapominają tych, co zapominają o nich.
To tak samo, jakby nigdy nie istniały.


Retrospekcja madame

Ewie Sonnenberg
za „written on sand”

I


Pełnia lata nad Europą a tabloidy ryczą jak ludobestie
Mamy już wasze usta wasze dyskrecje wasze kieszenie
Wasze oparte o ścianę parasole wasze żarciki o śmierci Nirvany

Posiadamy na własność zachwyt waszego Króla Lira
Za roześmiane do niego oczy zespołu Sex Pistols
Dyskretny flirt z Elektrą i zysk za reklamowane dla niej
Koraliki i pacyfy długie włosy i rastamańskie dredy
Bez podanych insygniów prawie kolorowego Cyrana de Bergerac

Śpiewającego polskie reggae w nieprzyzwoitej pozycji
Obok wioski Kriszna gdzie jak na dłoni widać pokolenia
Waszych rodziców męczenników za wiadomą nienawiść
Do Żydów intelektualistów i starożytnej Hellady

Z miłości ku obcym
Pierwszy raz objawiamy retrospektywną wystawę aktów
Najpiękniejszych sanoczanek — madame Beksińskiego
Pachnących intensywnie erotycznym Ulissesem Magdaleną
Strumieniem świadomości psychoanalizą Epikura
Do Świętego Ambrożego albo splamionymi pigmentami zwierząt

Podglądaczy raju w którym głodna chuć
Jest śliczna i bezcenna jak oszlifowany kamień Syzyfa

II


Smażony za szybami witraży świątyń Bóg
Kosmopolita — surrealista nie idiota przecież
Czeka z niewyobrażalną miłością psa
Na altruistycznego we mnie Filokteta
Jeepa samotności pędzącego w ucywilizowanym safari
Celującego — jak to myśliwy — w pikującego sępa
Na starego księdza delektującego się mszalnym winem
Z dzikich owoców serca

Czy to ty moja Sarah
Sześcioletnia Sarah tak mnie oblegasz futurystycznie
Na tabloidzie bez historii bez współczesnego establishmentu
Zastrzelona niczym suka w Zasławiu blisko mojego Sanoka
Przez karabin szaleństwa pedantycznej kultury zachodu
W nudzie czerwono-brunatnych plam andregonii
W jej błękitnej krwi


Naima

Jankowi Tulikowi

Naimo
Nie wystarczy żyć w arcydziele bransolety khul-khaal1
Słuchać w jej dźwięku chaos ostrza na gardle clitoris2
Pisać wiersze o zaćmieniu słońca w rezonansie powiek
W objęciu Beduina być pulsującą strugą piasku pustyni
Zamknięta w hidżab3 nie przegrywasz
Nawet gdy przekleństwo wzgardzonego
Rozrywa twój wymilczany krwiobieg
Pomarszczonym językiem tropikalnej Sahary

Nasze ciała splatają się w heraldyczny głód istnienia
Nie ma w nich półofiarowania jak za ostatni zachód słońca
Noc jest w szponach nagości pod nami rozmarzony Kair
Gdy szepczesz mi imiona swoich modlitw z Al-Fatiha4
Moja wścibskość oblepiana jest gorącymi łzami islamu
Kochając się nasze brzuchy miały wiele szczęścia
Nikt ich nie rozumiał były sławne tylko dla siebie
I takie piękne jak dziki Serapis5 karmiony wolnością
Po defloracji o której wiedzieliśmy że świętością nie jest
Zostałaś pierwszym hagga6 wśród ocalonych kobiet Judy
Obok proroków szukających zagubionych ksiąg z piasku
Ozyrysa ważącego ciało Sfinksa z moją duszą Bieszczad
Jakby nigdy nie było barbarii i ucieczki z Edenu

Naimo
Miłość to nie tylko bicie naszych serc koronki jedwab
Twoje magiczne piersi jak u Mulatki Baudelaire’a
Ale i boskie relikwie ekskrementów
Błyski jego hasad7 skurcz warg wyschnięty żuk

Kair — Egipt, jesienią


1 khul-khaal — arab. (czyt. chul-chal) bransoleta na nodze kobiety, pobrzękująca przy każdym kroku.
2 clitoris — łac. łechtaczka — jej usunięcie to obrzezanie (klitoridektomia).
3 hidżab — arab. długie płaszcze i chusty.
4 Al-Fatiha — arab. pierwszy krótki rozdz. Koranu.
5 Serapis — egip. bóg-zbawca płodności.
6 hagg — arab. (czyt. hadżdż) pielgrzym.
7 hasad — arab. złe oko, zawistne.



Ticos

Jackowi Napiórkowskiemu
za Anne Sexton

Nie jesteś wymyślona jesteś Ticos1
Dotykasz mnie żeby poczuć siebie
Talizmany zwierząt to twoje nabrzmiałe piersi
Ich żarzące się mleko wie wszystko o głodzie
Anima pychy czuje złoczynny gest samotności
Śliną swej ofiary wkleja mi paznokcie Sibu2
Bym pierwszy usłyszał twój szpic altu
Gdy śpiewasz mi gangsta głosem kobiet Bribri3:

... zobaczyć Kostarykę i umrzeć — jak Irazu4
z widokiem na karaibskie ołtarze praojców
na podniebnym szlaku w święto słońca i ryby
słodkiej jak sok męczennicy marakui
zabić konkwisty bezokie dziecko dżumy…

Nie jesteś wymyślona jesteś Ticos
Nie czuję Boga bez ciosu twojego pożądania
Zwierzęcych sutek smyczy salsy wokół bioder
Smaku twej duszy w mojej sanockiej krwince
Nasz barłóg nie ma jeszcze tożsamości raju
Gnostyków śmierci dziewicy Joanny d’Arc
Nie rani nagości ulepionej z gliny i ambry
I bólu — bez którego niebo jest piękne i puste

San Jose — lato, Kostaryka


1 Ticos — potomkowie imigrantów z karaibskich wysp
2 Sibu — bóstwo ludu B r i b r i.
3 Bribri — klany rodów zamieszkujących góry Talamanka Kostaryki
4 Irazu — wygasły wulkan (3440 m n.p.m.), w pogodny dzień widać z niego Atlantyk i Morze Karaibskie.



Kobiety używane


Mężczyźni
kochają kobiety używane
z jednej drugiej ręki
wzniosłe i upadłe

Kobiety używane
poruszają się w czasie
szybszym niż miłość
jak boskie imiona bogiń
leczą nieuleczalnych
od słodkiej woni ślubu
leniwych żon
przemijania w istnieniu

Kobiety używane
nie dręczą chłopców
którzy siedzą tyłem
do rozkoszy
i na fałdzie ich sukni
onanizują się
w niebo

Na plecach nocy
lepkiej i gorącej
od ich białej agonii
cierpią na bezsenność
jak w krwi synów


Pornografia

Dzisiaj nie jestem zmęczona.
Jestem motorem.

Anne Sexton

Ze zwierzęcą przyjemnością pożeramy miłość
Rozkołysani wielorakim smaczkiem jej mózgu
Z rozszerzonymi oczami chciwej depresji
Zaczynamy się kłócić np. o Tristana i Izoldę

Po omacku obejmujemy zębami ich szyję
Gryziemy gardła które nie mają siły nas zabić
Jak nigdy przedtem odnajdujemy w nich siebie
Upici za darmo absyntem snobistycznego nieba

Schowani za wiarą keep smiling np. heretyckiego Hamleta
Ku naszej radości w niewidzialnym pożądaniu
Jego wargi bębnią po ich brzuchach: kocham nie kocham
Spijając krew ofiar na czarną godzinę

Męski tembr głosu miesza się z ekstazą kobiety
Orgazm przeszywa ciała jak szczęśliwe spojrzenie
Miliony jego ssaków torsją nienawiści siąpi śmierć
Na wysokości genitaliów np. Boga
Muska twoją pornografię i robi jej dziecko


Budzą się kobiety


Budzą się kobiety
Oślepiające światła z pośpiechu dotyku
Zapominające anioła
Samobójczy śpiew dekadenckiej cnoty
Bez której nie mogłoby zaistnieć pożądanie
Między czystością serca
A obfitą zawiłością brudnego języka

Jestem bardzo miły na twojej piersi
Bezpiecznie podglądam z niej parszywy fosfor
                                                — coitus interruptus
Taki serialowy superlans spoconych mediów
Intonujący cacka i świecidełka dżinsowego Romea
Fajny ciuch odartej z róży Julii
Która dzisiaj ma na imię Mercedes
I wycina z dużego palca u nogi wrośnięty paznokieć

Dlatego — w obawie przed malwersacją naszego
                                                dziecka
W ferworze dyskusji o filozofii istnienia
Bogu szatanie i Golemie
Liżę jak komunię — dojrzałą rycinę twoich warg
Resztki soli w naszych łzach
Szamocącą się w mej dłoni twoją nagą linię życia
I pierwszy w twoim życiu krzyk matki
Zagłuszany przez współczesny ksylofon świata

Alleluja alleluja — budzą się kobiety
Zwilżone mydlanym snem ich głodne palce pragną
Na weneckim carnevale masek w kształcie serca
Na Balu w Operze dotyku snoba w stylu — rive gauche
Gdy na nabrzmiałych sutkach na penisie
Ślina lśni jak płonąca nafta BMW
Krzyczą: amen amen w środku nocy bez żadnej rozpaczy
Z zachowaniem śmiertelnej powagi pożądania

A jednak — szybka miłość za wszelką cenę
Bez słów bez hrabalowskiego smutku
Taki niekończący się postfreudowsko-melodyczny pop
Ze szminką sprężystej Madonny


Uśmiech Fausta

Leszkowi Żulińskiemu
za Małgorzatę i Fausta

I


Wasze ręce w splotach naszych włosów
Są szczęśliwe od maltretowania ich miękkości
Bez nich jesteście jak peplum bez ramion
Wasze twarze zawierają uśmiech Fausta
Są sypialnią zaczarowanych tortur
W której jad palców okręca nas wokół was
Kropla żenady spływa z rzęsy w szczelinę sromu
Bo płeć to rygor bardziej oczywisty niż nokaut
Pamiętamy pierwsze uderzenie penisa
Nasze przerażone oczy w waszych oczach
Podniebny jęk od nicości po słodkie piękno ust
Ssące szemranie z głębi czerwieni: ach, kocham cię
Dopóki nie zrobimy zawsze tego samego błędu
— prosząc na klęczkach swojego boga o przebaczenie
jak ostatnia kurwa

II


Nic w odium wszystko w ferworze przyjemności
Szczęśliwi pożądają niebiańskiego piękna
Nieszczęśliwi pożądają jego ziemskiej krwi
Uduchowiona równowaga w pionie świątyni
Śpi na stojąco budzi się często za progiem miłości


Poród


Chwyciłem głowę kobiety.
Wydobyłem spod niej jej brzuch.
Pieściłem go palcami rozkochanego,
czując jak pod jego skórą pęczniejący głód
nabiera bożonarodzeniowego życia.

Nasze umizgi należały do brzucha.
Dygotałem z utraty nasienia
które boską stopą deptało naszą krtań niewolnika,
bez wstrętu połykając jej krew, ból i rozkosz.

Brzydaśny, mały chłopcze, jesteś we mnie
jeszcze bez skazy — szepnęła głowa kobiety.
Mesjasz bez groteski, ja bez miesiączki,
ale tylko w moim brzuchu pięknym jak bigot
zrodzisz się mięsożerny.


Nagość

Januszowi Gołdzie

Przez całe życie w niebieskich żyłkach,
rozwalony akt jak pulsująca świątynia.
Wszystkie neurony w wargach złośnicy
na mój jeden samotny ślad.

Siedzę w kącie jej rozumu jak pies.
Wierniejszy i okrutniejszy od psa Nietzschego.
Pragnący jak amerykański dolar
wymarzyć dla niej urodę nieprzeciętnej dziwki,
i matki mojego zwierzęcia
które po paru wódkach jest ateistycznie słodkie.

Kocham jej dziewczęce chwyty lalki.
Reafirmacje nagości Bridget Jones,
która śmiejąc się z głębi straszliwej zmarszczki rozkoszy
— wybucha płaczem w przelśnione oczy Boga,
lub narzucając na siebie islamską burkę,
liże pod nią moją pięść aby nie zwymiotować.


Hollywood


Leżę przy miłości jak mnie stworzono.
Bóg moich piersi unosi ją ku tobie.
Szukam z nim skryte w twych trzewiach maski
— niektóre prostackie, niektóre interesujące.

Moje kwietycznie obejmujące przyrodzenie
czuje gorącą miazgę twoich bigamicznych tkanek.
Wielookie pełganie rzęs po oślinionych udach.
Tamten okropny świat — szepczesz — na off side — rzucony.
Wyjmij mnie sobie z ust,
jak pestkę czereśni, sokiem skrwawioną,
zasadź mnie w sobie.


Gdy pocałunki nie pozostawiają ciał w całości,
a między paznokciami słychać trzask ślubnych obrączek,
Bóg moich piersi pyta: czy to już miłość?

A ty — bliski przekleństwa odpowiadasz:
Nie!... to tylko gęsia skórka osłupienia leżąca nie tylko
                                                na wznak.
Ja kocham Hollywood.


Warunek


Trzeba pójść za siódmą górę
Zabić bajki Andersena
Niech Lara Croft
Spowszednieje jak róża

Niech pomodli się jak rastafarianka
Za przedawkowane sacrum
Potem zawiśnie rozchylonymi udami
Od —
cudzołoży
Patrzącego w nią
Fallusa
Wszechświata

Potem
Będzie jej coraz więcej
I coraz mniej
Wyciszą się moje skargi
I spełni się
Chachachacha!
Homo…


Muza Beksińskiego


Idzie za tobą
Wyciąga się na sofie w salonie na podłodze
Jeśli jej nie zauważysz
Wyrzeźbi ci paznokciem pod skórą skorpiona
Już w pierwszym tangu dotykiem piersi zabija
W tobie błazna w drugim gdy dojrzeje
Do złotej empatii w poezji — morduje cellulitis
Wytrzeszcza oczy hipnotyzuje

Słono płaci za anomalie nocy
W której nie widać żylaków na nogach
Lśniących sztucznych zębów
Dłoni znikającej w dłoni
Płaczu w separacji za obopólną zgodą
Jak matka — rozróżnia
Bawiące się pod powierzchnią jej snów
Brutalnie świeże — tatuaże naszych dzieci

Krwistna amantka
Włócząca się po sanockim Pigalle’u z duszą Beksińskiego
Z derwiszem Szwejka
Marzącym o pełnym portfelu o obrączce na wierność
Sutenerka dziewic
Z ich archetypicznym błyskiem warg jak śluz finki
Wtulona w nich
Szuka miesięcznej pensji boga i czułości szerszenia

Gdy kochanek — zarośnięty brudny
Z koszulą poplamioną szminką innej
W tantrycznej pozycji yab-yum
Pogrąża ją po szyję ciepłą śliną tchórzofretki

Wtedy — jak w idealnej miłości
Bez momentów z kawałkami paznokci
Niemającej nic wspólnego z Bogiem
I przekwitaniem uśmiechów
Powie sakramentalnie: skomplikowałeś mi życie
Adios jasnowidzący nagi chamie


Kochanki

Jurkowi Fąfarze

Zdejmowanie z nich duszy
Narzuconej na proch nagości aż po szyję
Pocieranie ich wilgotnych warg o srom kosmosu
Aż poczuje się azot i tlen
To ekshibicjonizm wierzącego anioła
Genialna choreografia baletu Maurice Béjarta

Gdy w ramionach ich anonimowej miłości
Nasze sumienia oddychają powoli powoli lekko
Dominuje pamięć i niepamięć
Finezyjna kreska Degasa
Maluję ich amorficznie ogromne autoportrety

Bez fizjologicznej ciekawości z tęsknoty za matką
Zjawiam się w ich bohemie religijnie nagi beztroski
A one jak hostessy w ogniu swej lilii pytają
Ktowiegdzie — jesteś…

Na kolanach na kolanach na kolanach
Jestem u zimnej Grety jestem u gorącej Sarah
Ich ślina to moja łza

Dlatego
Kąciki naszych ust cytują uśmiechy Ściany Płaczu
Bo wiemy że jest w nich ból i zachwyt
Dobrze wychowany
Bez pytań bez snów bez serpentyn pocałunków


Kobieta Beksińskiego


Nie wiedziałem
Że jego kobieta z przesadnie oszpeconą płcią
Z kończynami w zaniku
Obleczona w pajęczynę — jest zdolna do miłości
Gdy nieświadomie dotykam jej piersi i kolan

Że jej krystaliczna nagość zachowuje zimną krew
Pod czujnym i zadomowionym w niej głodem Mistrza
W którym ancilla1 i servus2 to jego pędzel dłoń i palce
Bosko uwolnione od skrzywionej wstydem twarzy

Nie wiedziałem
Że trzeba było aż siedemnaście łajdackich pchnięć ostrzem
By wyruszył poza katharsis jak John Fizgerald K.
Gdy w chronometrach gwiazd
Początek wiosny oznajmiał ich miłość

Ale teraz mamy sanockie lato — w nim uniwersum piękna
Nigdy nienamalowane tęskni za nim
Jak kobieta ogień i dziecko

IV 2005

1 ancilla — łac. służąca
2 servus — łac. niewolnik



Zdrada


Nic nie przychodzi mi na myśl lepszego w naszej miłości
Jak twoja zdrada w której przez całe życie
Zabawiałeś się jej pieszczotami przysięgami
I kradzieżą moich ust by za darmo jeść pić i śpiewać

Gdybym mogła zabić twoją zdradę
Jak siwowłosa staruszka w niej krzyknąć: umieram
Bo głupia — kupowałam handlowałam sprzedawałam
Twardą jak kamień swoją litość

Wydostać się z twojej zdrady to jak wyskoczyć
Z płonącego auta w okropny zapach ocalenia
Dlatego zostaw mi ciało swojego anioła
Jego muskuły kości żebra serce

Nieprzypadkowo — uśmiechnij się do niego ładnie
Wstań i odejdź


Alegoria


Moich myśli o tobie nigdy nie było.
Moje piersi na tobie nigdy nie będą.
Moja miłość to wszechmogąca filozofia.
Moja krew to rudowłosa Semitka.
Mój brzuch to bęben i suknia żądzy
dla tych, co słyszą i tych, co widzą.

Moje wewnętrzne mięso napina się
pełne twojego.

Moje usta
zlatują do odartego ze skóry twojego nasienia,
mówią: to Bóg.


Ostatnia samarytanka

Fasoniemu
— z Luandy

W jej oczach
widać było brudne z głodu,
skurczone ciała mężczyzn.
Twarze slumsu,
zastanawiające się nad tym
jak zabić,
wieczne łechtanie ciężarnych much.

Tańcząc
na placyku wybryzgującym gówna,
między budonamiotami
skleconymi z desek po skrzynkach z wątrób rekina,
tekturowych opakowaniach,
zadaszonych szarą folią portowych śmietników,
potrząsała wielką dupą,
śpiewając krótkie kuplety rapu.

Ostatnia
z plemienia N’ganguela*,
pełnokrwistymi piersiami
rozcinała
odbite w kałuży ich szczyn,
monsunowe niebo tropiku.

Gdy zapachniała ziemia po deszczu,
mleko i srom,
skoczyli do jej miłosiernych ust.

W locie swych noży sypali przekleństwa,
pruli ciała.
Padali na własne odchody.

Nie po to,
by przez to zaistnieć, lecz żeby na nią patrzeć.

* N’ganguela — wymierające plemię w Angoli.




BEKSINSKI'S  GIOCONDA


I shall kill everyone
who touches wrongly
without hard rock
a Szymanowski symphony
the ficticiously well behaved boy in him

my hysteria is the euphoric zig-zag of his hand
an endless monography of hussy and patrician
fluid of beauty shuffling in pearls of ugliness

mirandas of warmth in the tears of the last virgin
and the first moan of a stranger
in the bedroom of her belly

in crescendo my cigarette burns
the poetry from Sanok naked in herself Gioconda
I mark everything painful but not entirely disgusting
the cannibalism of love God's pornography
his seed in an excrement of suffering

my master Beksinski
do you remember our love
from her deformed smile you painted extasy
as perfect shape of a paddle


BEKSINSKI'S  WOMAN


I didn't know
That this woman
with her excessively disfigured sex
with limbs atrophied
covered in cobwebs — is able to love
when I touch her breasts and knees unwittingly

that her crystal nudity preserves cold blood
under the watchful and ensconced in her
the Master's hunger
in which ancilla and servus are his paintbrush hand and fingers
divinely liberated from a broken face twisted in shame

I didn't know that 17 villainous stabs are needed
to set him out beyond katharsis like John Fitzgerald K.
when in star chronometers
the beginning of spring announced their love

and now we have summer in Sanok in its universum of beauty
never painted it longs for him
like a woman, fire and a child



TOP